sobota, 22 lipca 2017

Info z ostatniej chwili!

Chciałabym w tym poście udostępnić pewną ciekawą rzecz, być może ktoś jeszcze się na to skusi. :D Dostałam informację o konkursie i zaintrygował mnie, tak więc zdecydowałam się wziąć w nim udział. Tak więc na kolejną notkę tutaj będzie trzeba troszkę poczekać, ale się pojawi. Ostatnia się pojawiła to i następna się pojawi. :D
Więc pozdrawiam i do następnego. :)





wtorek, 11 lipca 2017

Resurrection. - 35.

Nareszcie!
Witam wszystkich, w końcu udało mi się ukończyć ten rozdział. Dwa miesiące mi to zajęło, ale chyba potrzebowałam tej przerwy, odpoczęłam trochę od tej historii i będę mogła zabrać się za dalszy ciąg z nową werwą. Mam taką nadzieję przynajmniej :D Pisanie tego na siłę nie miałoby sensu. Tak więc zapraszam, mam też nadzieję na jakiś komentarz to mnie jeszcze bardziej zmotywuje do dalszej pracy. :)
Pozdrawiam.
***





 Nie miałem zbyt wielkiego pola manewru, mogłem tylko zostawić Donę samą w domu na kilka dni i lecieć z młodym do San Marino. Nie uśmiechało mi się to. Wszyscy zainteresowani byli właśnie tam i jeszcze ja miałem ją opuścić. Ale musiałem. Czułem, że potem będę tego żałował, jeśli się tam nie pojawię. Młody był zadowolony, że wyrwie się z domu... a ja nawet pomyślałem, żeby jednak zostawić go w domu, bo co ona sama zrobi? Kategorycznie powiedział, że zamierza lecieć nawet innym samolotem niż ja, jeśli coś mi się nie podoba. Kto go tego nauczył...?
Odpowiedź bardzo prosta. Był identyczny jak Dona. Ona też potrafiła się tak uprzeć jak osioł.
Nie było mi łatwo się z nią rozstawać z jeszcze jednego powodu. Powiedziałem jej o tym, ale po prostu mnie wyśmiała. Ale dla mnie mimo wszystko było to coś wielkiego. Poważnego. I nie zamierzałem tego ukrywać. Bałem się, że pod moją nieobecność ten idiota będzie chciał ją sobie urobić i co gorsza, uda mu się to. Ale ona powiedziała, że jestem po prostu śmieszny. Pocałowała mnie gorąco, a ja potem nie umiałem wypuścić jej z ramion dobrych kilka minut. Nie chciałem jej puszczać.
A teraz siedziałem już razem z młodym na pokładzie samolotu i próbowałem oszacować szanse na to, że po powrocie ten gnój zalęgnie się tam znowu jak wszy. Wiedziałem, że ona nie chce nawet na niego spojrzeć, ale... to było silniejsze ode mnie. Przed samym wyjazdem powiedziała mi...
- Jesteś zazdrosny. Ale nie masz powodu by się niepokoić.
- Nie mam, na pewno? On zachowuje się tak jakbyś co najmniej nosiła na sobie stempel z napisem 'Rezerwacja'. I to dożywotnia. - burknąłem na co zaczęła się pięknie śmiać. Aż skręcać ze śmiechu. Ja też się uśmiechnąłem. Sam widok jej radości sprawiał, że sam czułem się o wiele lepiej.
Ale to oczywiście nie zmieniało faktu, że czułem się zagrożony.
- Przestań już! - usłyszałem w którymś momencie głos syna, a zaraz potem szturchnął mnie ramieniem. Spojrzałem na niego nie wiedząc o co mu chodzi.
- Co?
- Przestań planować jak go zamordujesz. - zaśmiał się z mojej miny.
- Wcale nie planuję go zabić. - burknąłem odwracając się z powrotem do okna, przy którym siedziałem. Widok był wciąż taki sam. Ciągnący się bezkres jakichś pól... lecieliśmy w końcu nad Europą. Co jakiś czas widać było większe miasto. Poza tym jakieś tereny zielone... może jeziora. Ale bardzo pomniejszone. Prawie, że miniaturowe. 
Miało to swój urok, ale w tym momencie ja go nie dostrzegałem.
- Jasne. - znów usłyszałem jego chichot. - Już widzę te trybiki w twojej głowie. W sumie, to nie miałbym nic przeciwko, ale... wiesz. - spojrzał na mnie jakoś tak znacząco. - Za jeden wybryk już teraz możesz iść do pierdla,  a co dopiero gdybyś ukatrupił drugiego męża swojej żony...
Pominąłem ten jego końcowy żarcik o drugim mężu mojej żony, bowiem moją uwagę przykuło co innego w jego wypowiedzi.
- Jaki wybryk masz na myśli? - zapytałem aż odwracając się do niego bardziej przodem. - Przecież nic nie zrobiłem. - spojrzał na mnie wielkimi oczami, a potem wybuchnął śmiechem.
- Tato, proszę cię. - niezależnie od tego kiedy to słowo padało, zawsze czułem jak ogarnia mnie szczęście... ale teraz byłem ciekaw czego innego. - Jak to NIC nie zrobiłeś? Cały świat co roku składa kondolencje twojej rodzinie, a zdjęcie twojego grobu z łatwością można odnaleźć z pomocą internetu.
- A, o to ci chodzi... - mruknąłem patrząc teraz na stewardessę która akurat pojawiła się na horyzoncie. Musiałem stwierdzić, że miała całkiem przyzwoite nogi...
- Tak, o to mi chodzi i o to, żebyś się na nią nie gapił. - usłyszałem głośno tuż przy swoim uchu. Aż drgnąłem patrząc na niego.
- Na kogo znowu?
- Na tą babę. - parsknąłem śmiechem.
- Tylko patrzę, to nie znaczy, że coś mi od razu chodzi po głowie. - wyjaśniłem patrząc teraz znów w okno. Tak było. Może ta dziewczyna miała zgrabne nogi, ale pewnych części ciała Dony to ona nie przebije...
- Powiem wszystko mamie po powrocie. - te słowa natychmiast sprowadziły mnie na ziemię. Spojrzałem na niego chyba z autentycznie przerażoną miną, bo ten wybuchnął tak głośnym śmiechem, że aż inni pasażerowie powychylali się by nas dojrzeć i zobaczyć o co chodzi. Ucichł jednak po chwili.
- Zgłupiałeś, chłopaku. - burknąłem, prychając pod nosem.
- Szkoda że nie widziałeś swojej miny.
- Daj spokój, jeszcze tego brakuje, żeby twoja matka...
- Spokojnie, tylko żartowałem. - zaśmiał się znów. - Wracając do poprzedniego tematu - no właśnie. - mogą cię wsadzić za coś tak trywialnego jak oszustwo podatkowe. - powiedział takim tonem jakby był specem od tych spraw. Parsknąłem śmiechem w swój kubek z kawą. Obrzydliwa, ale nic innego nie było. - No co?
- Co ty, synek? Ja pogrzeb miałem, a nie wyprowadzałem miliardy ze skarbu państwa jak co niektórzy. - to co powiedział było po prostu absurdalne. - A poza tym, nie zrobiłem tego sam na własną rękę. Jestem wolny od tych konsekwencji prawnych o których mówisz.
Umowa, kontrakt lub jakkolwiek to zwać mówiła jasno o całości: powodem całego przedsięwzięcia były bezpośrednie groźby i zagrożenie życia, nie tylko mojego własnego, ale i mojej rodziny. Całej. A szczególnie miałem wtedy na myśli Donę. Tak więc nie było mowy o żadnym więzieniu, tym bardziej, że konwencjonalne służby nie miały o niczym zielonego pojęcia, a gdy będzie już po wszystkim... W dokumencie jest pewien zapis, który mnie chroni.
- Nie boisz się spotkania z umarłym? - zażartowałem kilka minut później spoglądając na niego z lekkim uśmiechem. Bądź co bądź Presley był martwy od... czterdziestu lat?
- Jakoś nie bardzo. Z jednym takim mam teraz do czynienia na co dzień, więc się zahartowałem. - odwalił na co aż oczy wyszły mi na wierzch. Zaśmiał się widząc znów moją minę. - Szczerze to jestem ciekawy. Jak można wytrzymać w tym tyle czasu. A właśnie... - zaczął nagle patrząc znów na mnie. - Co ty robiłeś przez ten cały czas?
To było bardzo dobre pytanie i aż zrobiło mi się goraco.
- Jakoś musiałem sobie radzić. - odwróciłem się do okna. - Najgorzej było na początku. Pierwszych kilka miesięcy... może nawet lat. Zbiegiem czasu wszystko się zmienia. Charakter i wartości, które człowiek wyznaje. Trzeba dostosować się do tej sytuacji, do tego pół życia... inaczej się zwariuje.
- A ty? Jak się dostosowywałeś? - drążył dalej. Westchnąłem.
- Z prawie żadnej rzeczy, którą zrobiłem przez te dwadzieścia lat nie jestem dumny. To jest ciąg nieprzerywanych okoliczności, które... po kawałku zjadają człowieka. Robiłem różne rzeczy. - wzruszyłem ramionami. - Nie miałem zbyt wielkiego towarzystwa, początkowo tylko ON i paru agentów, potem przenieśli mnie w zupełnie inne miejsce. O wszystkim nie mogę ci powiedzieć. - spojrzałem na niego, na co skinął tylko głową na znak, że rozumie. Więc kontynuowałem. - Robiłem co się dało. Później, bo przez pierwsze miesiące nie robiłem kompletnie nic.
- Nic? Jak to? - chyba go to zainteresowało.
- Normalnie. Nie wiem, może wpadłem w jakąś depresję, nie mam pojęcia, ale potrafiłem całe dnie przeleżeć na kanapie... i tyle. A mój teść w którymś momencie stracił do mnie cierpliwość i zdzielił mnie laską przez plecy...

Ta sofa wydawala sie być całkiem ciekawa, jeśli chodzilo o spędzanie na niej czasu. Byla całkiem wygodna... tak bardzo, że nie miałem ochoty z niej schodzić przez cały dzień. Nie widziałem zresztą sensu, a gadanie o wygodzie było tylko tak zwanym pierdoleniem kotka przy pomocy młotka. Nie miałem siły wstawać i robić czegokolwiek. Nie chciałem.
Minęło... ile? Pół roku? Chyba trochę więcej. Zaczynałem tracić rachubę. Tygodnie przelewały mi się przez palce, żaden nie różnił się od siebie praktycznie niczym. Siedziałem wciąż w tym małym domku, do którego mnie przywieźli, ale akurat na to nie miałem wpływu. Nie mogłem wychodzić, mimo, że budynek położony był na uboczu miasteczka, ale ludzie jednak się tu pojawiali. Natomiast Elvis śmiał się jak głupi z każdego kogo zobaczył na ulicy, a to, że ten ktoś nie miał zielonego pojęcia o co mu chodzi bawiło go jeszcze bardziej. Nie zwracałem na to żadnej uwagi. Po prostu siedziałem... leżałem na kanapie w salonie lub na łóżku w moim pokoju i tak mijały mi godziny. Dosłownie godziny. Które zamieniały się w dni. 
Tego dnia również leżałem odłogiem. Nie miałem zamiaru się ruszać bo i po co. Nie miałem najmniejszego do tego powodu. Pragnąłem jedynie NAPRAWDĘ umrzeć. Jednak mimo tego mojego fizycznego i psychicznego odrętwienia wyczuwałem, że dziadziuś zaczyna się lekko denerwować. Kiedy przechodził i widział, że znów leżę mruczał coś cicho pod nosem. Na początku nie robił ani nie mówił nic. Chyba po prostu dawał mi czas. Ale najwidoczniej ten czas już minął, bo zaczął szturchać mnie coraz częściej, a tylko mnie tym irytował. 
Wiedziałem, że jego gderanie ma wiele wspólnego z racją, ale nie chciałem niczego słuchać. Zadnych kazań, morałów, niczego. Chciałem po prostu zgnić w tym domu i przestać cokolwiek czuć. Nie miałem już żadnego życia, więc... po co...
- DŁUGO JESZCZE BĘDZIESZ SMARKAŁ, BARANIE?!
Ten wrzask, a raczej skrzek staruszka mimo wszystko postawił mnie do pionu. Przynajmniej na chwilę. Nie wiedziałem o co chodzi, co się dzieje. Patrzyłem tylko na swojego 'zmarłego' teścia pytającym wzrokiem. Od dwóch tygodni nie powiedziałem ani słowa. 
Patrzył na mnie wściekłym wzrokiem jakby chciał mnie zabić. Tak naprawdę zabić. I chyba miałby rację gdyby to zrobił... 
- Pytam się, czy długo jeszcze masz zamiar się  nad sobą użalać. Może zaczniesz w końcu robić coś pożytecznego?! - zaskrzeczał znów stojąc z tą swoją laską, na której zawsze się podpierał. 
- Niby co? - mruknąłem zachrypniętym głosem. W końcu od dłuższego czasu go nie używałem. W odpowiedzi usłyszałem jedynie prychnięcie pełne irytacji. Czułem, że ma ochotę mi przygrzać. 
- COKOLWIEK. GDZIEKOLWIEK. To co robisz z facetami z CIA nie upoważnia cię do wegetowania! Gdybym ja wyglądał tak jak ty, nie dożyłbym dnia dzisiejszego, by ugościć tu twój sflaczały tyłek! A propos TYŁKA! - zaskrzeczał znów. - Podnoś dupę! 
Westchnąłem tylko. Zdążyłem się znów położyć co musiało go dodatkowo zdenerwować. W sumie to współczułem mu takiego  współlokatora. Ale tak naprawdę... gówno mnie wszystko obchodziło. Interesowało mnie tylko to by móc się nad sobą użalać... 
Użalałem się tak nad sobą jeszcze dokładnie pięć sekund, kiedy usłyszałem w powietrzu świst, a potem coś twardego i tępego uderzyło mnie w grzbiet. Aż skoczyłem na równe nogi jak kot, którego ktoś wystraszył. Brakowało tylko, żebym się wygiął i najeżył sierść.  Spojrzałem na starszego pana wielkimi oczami.
Mój teść trzymał swoją laskę w zupełnie inny sposób niż zwykle, bo... dolną częścią, a rączka właśnie chyba zaliczyła bliskie spotkanie z moim kręgosłupem. Patrzył na mnie w taki sposób, że aż odbierało mu to ze dwadzieścia lat. Co jak co, ale na tamten świat to on się jeszcze długo nie wybierał. Widać, życie mu służyło...

No cóż, od tamtej pory zacząłem być o wiele bardziej aktywny. To tak jakby zdjął ze mnie jakiś czas, który mnie otumaniał. Postanowiłem wtedy zrobić coś z sobą.  Nie ważne było co, ważne, że COŚ.
Zamilkłem na chwilę, urywając rozmowę pogrążając się w tych rozmyślaniach. Zawsze wtedy wdzierała się jakaś melancholia... nostalgia. Czasami było to nie do zniesienia.
- I co było dalej? - usłyszałem i poczułem jak lekko mnie szturcha w łokieć. Spojrzałem na niego. Jego mina była zwyczajna jak zawsze, ale w oczach widziałem, że chce wiedzieć jak najwięcej. Jak tylko się da. Sam wiedziałem, że nie mogę mu powiedzieć wszystkiego. I nie chodzi tu o sprawy urzędowe, wręcz przeciwnie. - Były jakieś kobiety. - stwierdził, to nie było pytanie. Poczułem jak coś zimnego opada mi na dno żołądka.- Mama przez pewien czas była taka... A poza tym znalazłem taki jeden wydrukowany tekst. Ze zdjęciem na którym byłeś chyba ty i jakaś panna.
Co miałem mu powiedzieć? Przecież nie mogłem opowiadać mu takich rzeczy...
- Twoja mama zawsze była miłością mojego życia, nieważne gdzie byłem i z kim. To był czas, kiedy... nie miałem tak naprawdę nic. I nie chodzi tu o rzeczy materialne, bo tego i tak miałem pod dostatkiem. Nie miałem przy sobie ciebie i twojej matki. Więc nie miałem tak naprawdę nic. - mówiłem patrząc na niego przez cały czas. - Te kobiety... może to obrzydliwe, ale były substytutem. W pewien sposób. Były okresy naprawdę ciężkie, kiedy nie chciało mi sie... żyć. Po prostu. - zamilknąłem na moment. - Ale nie będę ci o tym opowiadał...
- Chcę usłyszeć. Nie mam już pięciu lat, nic mi się nie stanie. - powiedział natychmiast. To chyba nawet nie chodziło o to. Chyba nie byłem gotowy by mu o tym powiedzieć. Nie tylko o babach, o wszystkim. Otworzyłem usta... ale nic nie powiedziałem.
- Ja wiem, że jesteś dorosły. - mruknąłem po chwili spoglądając na niego. - Ale nie mogę mówić o wszystkim. Niedługo zacznie się akcja... wtedy nie tylko ty dowiesz się wszystkiego. - zakończyłem patrzac teraz przez okno. Ale za wiele przez nie nie widziałem.
- Podziwiam ciotki. - usłyszałem w którymś momencie, po dłuższej chwili ciszy. Młody udawał, że bardzo interesuje się obudową swojego telefonu. Jednocześnie wiedziałem, że to tylko pozory, bym czymś zając drżące ręce. Miałem tak samo i to dość często. Popatrzyłem na niego. - W życiu bym się nie spodziewał, że można tak kłamać przez tyle czasu. Pamiętam jak się pojawiły kiedy miałem dziesięć lat. - spojrzał na mnie. - Wróciliśmy wtedy z Australii. Oczy miały wielkie jak spodki... Mama nie pochwaliła się twojej rodzinie, że zaszła w ciążę.
- Taa... - westchnąłem lekko sfrustrowany. - Ja też nie miałem pojęcia...
- Ciotka Janet wyglądała jakby połknęła strusie  jajo i to na raz w całości. LaToya zresztą też.
Co miałem mu powiedzieć do cholery... Pocieszać? Chyba na to za późno, zresztą nie o to tu chodziło.
- LaToya jak LaToya, nie przepadała za bardzo za twoją matką, ale jak tylko wszyscy usłyszeli co mam zamiar zrobić i w jakich konkretnie okolicznościach, od razu objęły identyczne stanowisko. Obie uznały, że padło mi na mózg i kategorycznie zaraz pojadą i opowiedzą o wszystkim mojej żonie, a ona już sama będzie wiedziała który łepek urwać mi najpierw... - roześmiał się w głos. Sam się zaśmiałem, ale cytowałem dosłownie słowa Janet. - Janet prawie natychmiast zaprzyjaźniła się z Doną - zacząłem znów. - i była chyba najbardziej wściekła w tym całym towarzystwie. No może pomijając mojego starego...

- Teraz najlepsze. Mam do ciebie pytanie. Jak ty im wszystkim o tym powiesz? - jeden z agentów wiózł mnie do Neverland, gdzie byl mój dom... przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Byłem tak wykończony psychicznie, że... przestawałem jeść, a to dobrze nie wróżyło. A tu jeszcze takie pytanie.
- Nie wiem. Jakoś muszę. - odpowiedziałem czując jak mój żołądek zaczyna strajkować, cienka warstwa potu pokryła mi czoło. Nabrałem głęboko powietrza do płuc...
- Spokojnie. To wszystko jest wykańczające... ale sam sie na to zdecydowałeś. Nikt cię nie zmuszał.
- Wiem. - odpowiedziałem nieco zirytowany jego gadaniem. - Po prostu jedź. 
W domu czekała na mnie żona, o której teraz cały czas myślałem. Dona bez przerwy zajmowała mój umysł, nie było chwili, żebym pomyślał o czymś innym. Szkoda tylko, że nie dzieje się to już w taki sposób jak kiedys. Teraz jedynie potrafiłem myśleć jak to wszystko zrobić, jak ją ochronić... Może mi odbijało, ale... nie widziałem innych możliwości. Komuś stojącemu z boku może się to wydawać prostsze, a rozwiązanie, które wybrałem niedorzeczne, ale prawda jest taka, że nikt w tym nie siedzi i nie ma o niczym pojęcia.  
Kiedy wjechałem na parking od razu stało się dla mnie jasne, że w domu nie będę sam. Zauważyłem dwa auta. Jedno należało do Janet, drugim jeździli rodzice. No pięknie, pomyślałem. 
- Powodzenia. - rzucił mój kierowca domyślając się tego samego co ja i odjechał. Tak, przyda mi się, pomyślałem. 
O ile rodzeństwem aż  tak się nie przejmowałem to wiedziałem, że matka będzie w nie małym szoku. Chciałbym jej tego oszczędzić ale... co tu dużo mówić. Nie da się. Kiedy wszedłem do salonu, od razu jasne się dla mnie stało, że Donę gdzieś wyeksmitowali by móc sam na sam ze mną porozmawiać. Już niektórym z nich powiedziałem, że coś szykuję... nikt tylko nie miał pojęcia co. I że Dona nie będzie miała o niczym zielonego pojęcia. Ściskało mnie w żołądku na samą myśl o tym... Musiałem wziąć się w garść.
- No wreszcie. - usłyszałem jak tylko wszedłem głębiej. Wszyscy rozsiedli się w salonie. Cały Neverland był wyludniony, celowo większości ekipy dałem dzień wolnego by się tu nie pałętali. Nie chciałem by ktoś coś usłyszał. Gdyby to wyszło... Nawet nie ma o czym mówić. To mój brat właśnie się odezwał. Jermaine. Uśmiechnąłem się krzywo i usiadłem na małej pufie stojącej gdzieś z boku. - No to co ciekawego masz nam do powiedzenia? 
Popatrzyłem na nich wszystkich i już wiedziałem, że za chwilę wybuchnie histeria. Nikt nawet nie pomyślał o tym o czym za chwilę usłyszy, ale po ich minach byłem pewny, że za chwilę wybuchnie tu prawdziwa awantura. I nie pomyliłem się.
W pierwszej chwili nastała grobowa cisza. Nawet zdawało mi się, że światło pociemniało od tej zgęstniałej atmosfery. Chłopaki... żaden się nie odezwał. Nawet Jermaine, który zawsze i wszędzie ma niewyparzony  jęzor. LaToya i Janet... były blade jak kreda. I chyba zastanawiały się właśnie, kto tu jest chory na głowę, one czy ja. Zostali już tylko rodzice. 
Mama.... tak jak się spodziewałem, patrzyła na mnie takim wzrokiem i z taką minę, że już wstawałem by ją złapać, choć i tak siedziała. Natomiast ojciec...
Jeśli chodzi o ojca, to zachował się jak zwykle...

- No? Co z tym twoim starym? - Mat szturchnął mnie lekko, gdy zamilkłem. Chyba za bardzo zagłębiłem się w tych starych sprawach... Ocknąłem się i popatrzyłem na  niego jakbym nie bardzo wiedział o czym do mnie mówi.
- Ach... Co ze starym? To co zwykle. Ale może przekuć to na jakąs formę plusa.
- Tak?
- Tak. - spojrzałem znów na niego tym razem wymownie. - To był ostatni raz w życiu, kiedy mnie zlał. Więcej nie miał okazji. - młody wytrzeszczył oczy. Uśmiechnąłem się lekko widząc to. A potem odwróciłem znów twarz do okna. - Potem już po prostu z biegiem czasu zacząłem się zmieniać i role się zamieniły. Z małą różnicą. JA NIGDY nie podniosłem na niego ręki. Ale jadu mu nie szczędziłem. W końcu chyba musiałem mu jakoś pokazać, że nie jestem jego chłopcem do bicia. - zakończyłem lekko melancholijnie.
Młody chyba nie bardzo to ogarniał, ale wcale tego od niego nie wymagałem. Był młody. Nie dla niego było rozkminanie zła tego świata.
- W końcu... - mruknąłem pod nosem, kiedy wylądowaliśmy na lotnisku w Rimini. Z tego miejsca dzieliło nas tylko 16 km od San Marino. Byłem do tego stopnia wykończony, że chociaż wiedziałem, że z Rzymu trzeba będzie lecieć jeszcze kawałek dalej byłem naprawdę wściekły. W końcu jednak zapakowaliśmy się do auta, jednego z dwóch i pojechaliśmy.
- Po co ten drugi samochód? - zapytał młody, który chyba też już miał dosyć tej podróży. Popatrzyłem na niego.
- Wyjechali po nas. - mruknąłem trąc lekko czoło palcami i wzdychając. Wyjechało po nas kilkoro ludzi, jeden z nich właśnie nas wiózł. Było to do przewidzenia. Po takim locie nie byłbym w stanie sam tam własnoręcznie dojechać.
- Oczywiście, że wyjechaliśmy, chyba nie myślałeś, że ktoś pozwoliłby ci się tłuc tak samemu. - odezwał się kierowca... i dopiero wtedy zorientowałem się że to Josh we własnej osobie.
- Josh, to ty... - wymruczałem, na co spojrzał na mnie jak na gówno we wstecznym lusterku.
- Też się cieszę, że cię widzę. - sarknął. A ja uśmiechnąłem się lekko pod nosem.
Do końca  drogi a więc jakieś piętnaście minut nikt już nic nie mówił. Młody też zamilkł, choć zwykle gęba mu się nie zamykała. Nie byłem zdziwiony. Jeszcze chwila i sam bym tam zasnął tak jak siedziałem.
- Jesteśmy. - oboje usłyszeliśmy i jak na komendę wypadliśmy z auta.
- Tak w ogóle to co z nim? - zapytałem idąc razem z facetem i zastanawiając się jak mój teść teraz wygląda. Czy go w ogóle poznam. Josh zacisnął lekko usta co dało mi wyraźnie do zrozumienia, że nie jest z nim najlepiej.
- Tak jak mówiłem. Jest coraz słabszy, ale jęzor ma tak samo niewyparzony jak zawsze. - zaśmiałem się cicho, choć... tak naprawdę nie było w tym śmiechu nic wesołego.
Domek z zewnątrz nic a nic się nie zmienił. Wciąż był taki sam jak go zapamiętałem. Natomiast kiedy weszliśmy do środka, zauważyłem, że wiele rzeczy zostało zmieniono tak, by ułatwić funkcjonowanie staremu człowiekowi. Zniknęły kanciaste meble i chyba w ogóle większość rzeczy przeniesiono z góry, by nie musiał się po nie fatygować. Mądre rozwiązanie.
- Tutaj jest teraz jego pokój. - odezwał się cicho facet, kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami. Coś ścisnęło mnie lekko w żołądku, ale kiwnąłem głową. Młody natomiast albo udawał, albo naprawdę miał wyjebane na to, że za chwilę zobaczy człowieka, który wedle prawa jest martwy od kilku dekad. I kto to mówi, pomyślałem i aż parsknąłem śmiechem pod nosem.
- Masz gości, staruszku. - Josh wszedł pierwszy i od progu zakomunikował mu, że ktoś wspaniałomyślnie go odwiedził. Natomiast jego odpowiedź była wielce do przewidzenia.
- Kto tym razem chce zawracać mi dupę?!
Aż zaśmiałem się w głos, kiedy to usłyszałem.
- Ja też się cieszę, że cię widzę. - powiedziałem wchodząc do środka do pokoju. Był dość duży, ale wszystkie sprzęty medyczne, który w nim stały sprawiły, że wydawał się o wiele mniejszy. Jednocześnie wprowadzało to taki mało atrakcyjny nastrój. Uśmiechałem się jednak podchodząc do jego łózka, nie chciałem robić utrapionej miny.
Staruszek wytrzeszczył na mnie oczy jakby widział mnie co najmniej pierwszy raz w życiu. Najwidoczniej się nie spodziewał, chyba nikt go nie uprzedził, że się pojawię. A już na pewno, że nie sam. Młody wszedł za mną niepewnym krokiem i wytrzeszczał swoje wielkie oczy, które odziedziczył po mnie, przez co wyglądał jakby założył sobie na twarz okulary w piłkami pingpongowymi. Uśmiechnąłem się lekko spoglądając na niego, a potem zwróciłem się znów do teścia.
- Widzę, że wciąż dajesz radę. Na przekór wszystkiemu, jak zawsze. - parsknął w końcu śmiechem,  a potem przeniósł łakomy wzrok na mojego syna. Który notabene wciąż wybałuszał na niego gały.
- Co tak stoisz, młody człowieku, siadajże w końcu na tyłku. Bliżej! - zaskrzeczał, gdy młody przycupnął na jakimś krzesełku. Przeniósł się na inny, bliższy. - Mam ponad 80 lat, chłopcze, nie widzę zbyt dobrze. - i zaczął mu się przyglądać mrużąc lekko oczy. Wyglądało to dość śmiesznie.
Leżał pod kołdrą, dość cienką, było ciepło. Wokół niego pełno jakichś urządzeń... aż przypomniałem sobie zdjęcia z mojej sypialni po mojej 'śmierci'. Wyglądała tak samo.
- Naprawdę jest do ciebie podobny. - mruknął po chwili, kiedy usadowił się znów wygodnie. Parsknąłem śmiechem.
- Spodziewałeś się czegoś innego?
- Nie. Nie bardzo. - wyzezował raz na mnie, raz na syna. - Wydrapał z ciebie wszystko co tylko mógł. Słyszałem jak śpiewasz. - zwrócił się znów bezpośrednio do niego.
- G-gdzie?! - młody chyba był jednak o wiele bardziej poruszony tą wizytą niż skłonny by był przyznać. A taki chojrak był w samolocie...
- Jak to gdzie?! Tam gdzie wszyscy. W internecie. - odpowiedział takim tonem jakbyśmy byli wszyscy upośledzeni. - Teraz to wszyscy mają dobrze. Wystarczy wystukać kilka słów i wszystko masz na zawołanie. A za moich czasów... Moje piosenki można było usłyszeć albo w radiu albo na koncercie. Niektórzy mieli to szczęście głupiego, kiedy mieli jakąś możliwość nagrania kilku kawałków. A teraz? kto by się bawił w nagrywanie piosenki na taśmę!
- Nawet za moich czasów tak było, przynajmniej na początku. - powiedziałem spoglądając na Mata. Chyba zaczynał się powoli oswajać z sytuacją. - Czyżbyś uważał, że internet to coś złego? - uwielbiałem go tak podszczypywać. Wtedy wdawał się w bardzo interesujące pogawędki.
- Nie uważam, że to coś złego, mówię tylko, że to lenistwo dzisiejszej młodzieży jest spowodowane między innymi tym, że wszystko mają podstawione pod nosy. A w ogóle to co wy tu robicie?
- EL!!! - odezwał się Josh, który musiał ostatnimi czasy siedzieć z nim bez przerwy i chyba wychodziło mu to już bokiem.
- Mówiłem ci żebyś mnie tak nie nazywał!
Takie zrzędzenie było na porządku dziennym przez całą wizytę. Miałem zamiar posiedzieć tam ze dwa dni. Dowiedzieć się czegoś więcej i to nie tylko w jego sprawie. I dowiedziałem się. Ktoś cały czas węszył wokół domu, ale poza tym wszystko wciąż stało w miejscu. Nikt nikogo nie atakował, nie nagabywał... jakby zapomnieli...
- Może rzeczywiście dali sobie spokój. - Mat zagadał na ten temat, kiedy usiedliśmy na tarasie. Słońce zachodziło, widok był bardzo piękny. Popatrzyłem na niego, wiedząc, że oboje byśmy tego bardzo chcieli.
- Może tak. - odpowiedziałem z lekkim uśmiechem, ale z jego uśmiechu i spojrzenia wyczytałem, że wcale sam w to nie wierzy.
Podobnie jak ja.


***

Tak poza tym wszystkim, właśnie zdałam sobie sprawę, że pominęłam tu kwestię Dony... ale to może i dobrze. :D Później będzie ciekawie. :)