poniedziałek, 31 października 2016

Resurrection. - 7.

Hej.Coś mi się popieprzyło z tym rozdziałem. o.O Nie wiem czemu, ale po dodaniu wyświetlił się w kolejce po rozdziale 3. xD I dopiero teraz to zauważyłam. x/ Takwięc wywaliłam go i wstawiłam od nowa. Nie wiem, raczej na pewno nie było go widać, więc teraz już powinno być dobrze. Mam nadzieję. xD
Zapraszam. A następny pojawi się w środę.
 ***



- Nie gap się tak! Wiesz jak wyglądasz? - usłyszałem jak ktoś syczy mi do ucha.
Wślizgnąłem się na tyły by móc na niego popatrzeć. Błyszczał po prostu na tej scenie. Reszta mogła się schować, dla mnie tu nie było w porównaniu z nim najmniejszego konkurenta. Mogli gadać co chcieli.
- No niby jak? - odpowiedziałem cichym szeptem oglądając się za siebie z jednej i z drugiej strony chcąc zobaczyć kto mnie zaczepia. Oczywiście był to mój brat, Jermaine. Przylazł tu za mną, żeby znów truć mi dupę.
- Jakbyś chciał go zeżreć. Poza tym miałeś się nie zbliżać, pamiętasz? - prychnąłem. Nic na to nie odpowiedziałem. Nie musiał wiedzieć co chcę zrobić. - Ej. - szturchnął mnie lekko. Spojrzałem na niego w końcu.
- Co?
- Ty chyba nie chcesz wywinąć tu jakiegoś numeru, co? - wpatrywał się we mnie uważnie przez dobrą chwilę. Starałem się wyglądać na obojętnego.
- Niby czemu o to pytasz? Przecież nic złego nie robię. Tylko patrzę. Obiecali mi to, więc niech się odpierdolą teraz. - odwróciłem sie od niego i z uśmiechem wbiłem znów oczy w syna.
- Myślisz, że to ONI mnie tu do ciebie przysłali? - zaśmiał się cicho pod nosem. - Nie, braciszku. - wymruczał tak cicho, że w tym huku muzycznym nikt nie mógł tego dosłyszeć oprócz mnie. - Przyszedłem tu sam.
- Po co? - zapytałem mrucząc i nawet się do niego nie odwracając.
- Bo cię znam. Wiem doskonale, że jesteś zdolny do wszystkiego. Nawet do tego by mu tu wszystko zaraz wyśpiewać. - teraz jednak na niego spojrzałem.
- Wiesz... to wcale nie taki głupi pomysł. - powiedziałem zastanawiając się. Oczywiście, mówiłem to celowo, żeby go zdenerwować. Nie mogłem mu nic powiedzieć, nawet gdybym chciał. Ale zastanawiałem się jakby mógł na to zareagować... Pewnie wziąłby mnie za świra. Ale gdybym pokazał mu obrączkę... Wtedy na pewno by uwierzył. I nie chciał widzieć na oczy. Tak więc nie musiałem dumać nad tym zbyt długo. Jeśli chciałem nawiązać z nim jakikolwiek kontakt, on ani jego matka nie mogli nic wiedzieć. Tak, miałem nadzieję, że uda mi się do nich zbliżyć. Chciałem się zbliżyć do Dony... Móc znów miec ją przy sobie. Nie wiedziałem jak to zrobię, ale jak tylko zobaczyłem Mata na zapleczu siedzącego w wielkim skórzanym fotelu z nosem w telefonie, a potem ją na widowni... chyba ją o ile się nie mylę... postanowiłem, że spróbuję. Ale najpierw muszę się dowiedzieć, gdzie mieszkają. I też miałem nadzieję, że on mi to powie.
- Chyba oszalałeś!!! - zapowietrzył się natychmiast. Zaśmiałem sie patrząc na jego przerażoną minę.
- Uspokój się. Tylko żartowałem.
- Ja nigdy nie wiem kiedy ty żartujesz, naprawdę!- prychnął.



Obserwowaliśmy dalej całe przedstawienie. Mój synek śpiewa. W życiu nawet o czymś takim nie marzyłem. Ale sam nie wiedziałem czy to dla niego dobre... Pomijając oczywiście fakt istnienia tych psychopatów. Nawet bez nich nie chciałbym tego dla niego. Gdyby cała historia potoczyła się inaczej i mógłbym być z nimi te wszystkie lata starałbym się mu za wszelką cenę wybić z głowy muzykę... jako sposób na życie.
- Wiesz, że gdyby ona zobaczyła cię z odległości mniejszej niż dwadzieścia metrów, padła by na zawał, albo natychmiast wszystkiego się domyśliła i miałbyś drugi pogrzeb do kolekcji? - usłyszałem znów co wyrwało mnie z rozmyślań. Popatrzyłem na brata. Potem skrzywiłem się lekko.
- Nie musisz mi tego tłumaczyć, Jer, naprawdę.
- A tak w ogóle. - zaczął znów na co popatrzyłem na niego kolejny raz. - Stęskniłem się za tobą, Mike.
- Zamknij morde, debilu! - warknąłem widząc jego szczerzącą się gębę i rozglądając się dyskretnie, ale każdy stał zbyt daleko by słyszeć choćby słowo. Westchnąłem. - Robisz mi wykład, a sam...
- No co? Nie mogę ci powiedzieć tak oczywistej rzeczy? - wiedział o co mi chodzi, ale uwielbiał mnie wkurzać, nawet teraz.
- Możesz. Ale bez jaj. - prychnąłem. - Rozmawiałeś z Doną? - zapytałem nagle. Przestał się uśmiechać. Spojrzałem na niego by ponaglić go do odpowiedzi.
- Rozmawiałem. - stwierdził, ale chyba nie miał zamiaru niczego więcej dodać.
- No i??
- Co no i? A jak myślisz! - fuknął.
- Nie wiem... - troche mnie to stłamsiło.
- To cię uświadomię, gdybyś jeszcze sam się nie domyślił! - warknął. - Próbuje udawać, że wszystko jest w porządku, ale przy każdej dosłownie okazji potrafi o tobie wspomnieć. Np teraz kiedy z nią rozmawiałem stwierdziła, że "Michael byłby zachwycony'. Jesteś idiotą.
- Wiem. - powiedziałem wzdychając, a w tym samym momencie usłyszałem okropny zgrzyt, jakby tona metalu był rozdzierana. Jakiś łomot, jakby to samo spadało z góry na dół obijając się o podłożę. W tej samej chwili podniosłem wzrok i serce o mało mi nie pękło. Runął w duł z tym żelastwem, ani nie było czasu jakkolwiek zareagować. Jedyne co zdązyłem pomyśleć to...
Dziecko, trzymaj się, jestem z tobą!
I wielka chmura kurzu wzbiła się w powietrze zasnuwając całą scenę. Przez moment nic nie było widać. A potem... Z przesmyku do którego to wszystko runęło wyłoniła się jedna ręka... potem druga.. aż wgramolił się z powrotem na scenę. Oczy miał szeroko otwarte ale za chwilę zaczął znów śpiewać. Muzyka nie ucichła ani na moment.
Byłem przerażony. Co on wyprawia?!
- Gdzie, dokąd, stój! - Jermaine zdążył złapać mnie za rękaw i posadzić z powrotem na krześle. Spojrzałem na niego wściekły. Dlaczego mnie zatrzymuje do cholery?! Nie widzi co się stało?! Mój syn spadł z wysokości prawie dwudziestu metrów, a potem tak po prostu wlazł na scene i zaczął śpiewać dalej! Mogło mu się coś stać, może mieć coś złamane, nie wiem, wstrząs mózgu albo nawet uraz kręgosłupa! A on zamiast to przerwać, chodzi dalej i śpiewa?! Miałem zamiar do niego dolecieć i ściągnąć go ze sceny i osobiście zadzwonić na pogotowie, ale oczywiście mój brat mnie powstrzymał.
- Jak to...! - sam nie wiedziałem co powiedziec i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że cały się trzęsę, a głos dygotał mi jakbym ... nie wiem. Byłem przerażony...
A Dona? Na pewno to widziała, chyba tylko kompletny ślepiec by tego nie widział! Do niej też chciałem biegnąć, ale już sam nie wiedziałem co robić. W chwilę później chłopak skończył śpiewać i zszedł ze sceny kulejąc. Tam się już nim zajęli.
- Zadzwońcie na pogotowie! - krzyknąłem biegnąć w ich kierunku, ale zaraz odbiłem tranzytem i wskoczyłem jak strzała prawie pod lekko powyginane pręty, które były stosunkowo cienkie i nie wytrzymały impetu uderzenia. Boże... Miałem nadzieję, że mimo wszystko nic mu poważnego się nie stało...
Wiedziałem doskonale co to znaczy. Szukałem sam nie wiedziałem czego, może cholera jasna ICH własnoręcznego podpisu, że to oni! Niczego takiego nie znalazłem, ale w ręce wpadło mi coś innego. Ta konstrukcja była utrzymywana na serii kabli, które były skonstruowane w taki sposób i z takich tworzyw, które miały to wszystko utrzymać. Przecież wszystko było sprawdzane... Sam nawet wszedłem na górę i oglądałem, nic nie było naruszone! A teraz patrzyłem na rozerwane tworzywo wierzchnie, druty wystające ze środka i... nagle to zrozumiałem.
Wystarczyło kilka minut nawet dla niewprawnego oka laika, żeby to dostrzec. Całość została nadpiłowana w jednym miejsce. Nie wiele ale to widać wystarczyło. Od miejsca równego gładkiego nacięcia uszkodzenie biegło dalej, ale teraz było chaotyczne i poszarpane. Rwało sie tak jak leciało. Poczułem, że brak mi tchu. Jakby na komendę spojrzałem w górę i zobaczyłem jednego z facetów współpracujących ze mną. Stał na górze i łapał się tego co zostało po tym kablu. Kiedy na mnie spojrzał, wiedziałem, że pomyślał dokładnie to samo co ja. Sytuacja się poważnie zaogniała...
To już nie były tylko groźby i zaczepki na ulicy. Czułem, że jesli czegoś szybko nie zrobię... To się nie skończy dobrze. Musiałem ich znaleźć i to natychmiast. A potem zrobić wszystko, żeby być jak najbliżej nich.


Wpadłam do szpitala razem z Iwą. Moi rodzice oglądali wszystko chyba w Tv, bo zjawili się pod szpitalem w tym samym momencie co ja. Był najbliżej stadionu, więc chyba nawet nie zastanawiali się do którego trafił. 
Dopchałam się do informacji, nawet nie zawracałam sobie głowy ludźmi, którzy coś burczeli, miałam to w dupie. Nie interesowały mnie ich sprawy. Interesowało mnie moje dziecko. Chciałam wiedziec gdzie jest i czy wszystko z nim w porządku. Błagałam Boga by nic mu się nie stało. 
Pielęgniarka była tak uprzejma, że podała mi wszystko co tylko chciałam. W następnej chwili już biegłam w stronę wind i zaczęłam dusić przycisk jak wariatka chcąc, by jak najszybciej do mnie zjechała. Miałam ochotę wrzeszczeć, nawet nie wiedziałam skąd mam jeszcze siłę nad sobą panować. Tego było już za wiele. Najpierw Mike... Ktoś może powiedziec, że to dawno, ale dla mnie to wciąz była świeża sprawa. Potem moje dziecko zostało napadnięte na ulicy. Jeszcze o jasnie, nie była to noc. A teraz to... Tego było za dużo.
W końcu przyjechała i drzwi rozsunęły się przede mną. Była pusta i chyba nawet dobrze. Bez słowa wszyscy wsiedliśmy do środka, wcisnęłam odpowiedni guzik i znów maltretowałam go przez cały czas aż drzwi znów się nie otworzyły i nie wybiegłam na korytarz. Nie pomyślałam nawet, żeby zadzwonić do Darka. Pewnie będzie potem o to na mnie zły, ale teraz myślałam tylko o tym, żeby dorwać jakiegoś lekarza, by powiedział mi co z moim ukochanym dzieckiem. A potem chciałam go zobaczyć, żeby móc zobaczyć na własne oczy, że naprawdę z nim wszystko w porządku. Bo jeśli nie... Nawet nie chciałam o tym myślec.
Wylecieliśmy wszyscy na korytarz. W pierwszej chwili nawet nie zauważyłam, że pod gabinetem, do którego zostaliśmy skierowani już ktoś siedzi. Umysł miałam po prostu zaćmiony, nie widziałam prawie nic. Jakbym miała klapki na oczach. W głowie dudniło mi tylko by dostać się do syna. Resztę miałam w dupie.
Dopiero kiedy zbliżyłam sie na kilka metrów, spostrzegłam, że siedzi tam już kilka osób. Rozpoznałam Jermaine'a, który wyszedł do mnie na przeciw, chyba po to by mnie jakoś uspokoić, ale próżne jego gadanie. Żebym mogła się uspokoić, musiałam zobaczyć swoje dziecko całe i zdrowe. Następnie zobaczyłam, że koło drzwi kręci się trójka facetów. Ubrani byli w standardowe czarne garnitury. Jeden rozmawiał cicho przez telefon, ale po chwili się rozłączył. Wszyscy na mnie patrzeli. Miny mieli poważne, ale mnie też nie było do śmiechu....
A potem zobaczyłam ostatnią osobę. Siedział na krześle tuż pod drzwiami i patrzył na mnie wielkimi oczami. Sama chyba nie miałam mniejszych. Z bliska wyglądał... Z bliska to było jeszcze bardziej powalające. Zamrugałam. Nie mogłam się teraz nim zachwycać, zresztą szybko mi przeszło. 
- Gdzie on jest?! Jest tu?! CO z nim, powiedzcie mi coś w końcu!!! - zaczęłam szarpać szwagra za rękaw. Złapał mnie za rękę chcąc jakoś uspokoić, ale nic to nie dało. Z minuty na minute byłam coraz bardziej zdenerwowana. Miałam ochote płakać i w końcu tak się stało. Niczyja obecność mi nie pomogała...
- Em... - usłyszałam w pewnym momencie. Facet podobny do Michaela wstał i podszedł do mnie dwa kroki. Chyba nie wiedział za bardzo jak się odezwać. Nawet nie zawracałam sobie głowy jego elokwencją chciałam wpaśc tam do tego gabinetu... - Lekarz powiedział, że nic mu nie jest... Chyba... - wydukał w końcu. I wciąz wlepiał we mnie te oczy. Nie odrywał ich ode mnie. Iwa nie odrywała swoich od niego. Mrużyła je lekko. Chyba nie przypadł jej do gustu, ale nie obchodziło mnie to. 
Popatrzyłam na niego załzawionymi oczami. 
- Robią mu badania. - szepnął. - Niedługo będzie wszystko wiadomo... Nie denerwuj się. - dodał cicho. O, na ty... Ale co mnie to obchodzi w końcu. Miałam wrażenie, że zaczynam właśnie tracić zmysły...

Nie myślałem nad tym co robię. Po prostu... Zrobiłem to co podpowiadał mi rozum.


Po tym jak wszyscy zgromadziliśmy się na zapleczu, pierwsze co zrobiłem to zapytałem Josha, czy myśli o tym samym co ja. Głos mi dygotał. Wszyscy wiedzieli, że teraz wystarczy jeden fałszywy ruch... a wybuchnę. Gdybym był w mieszkaniu, to co innego. Ale tutaj... Nie myślałbym co mówię. A raczej wrzeszczę. Jak nic potem musieliby mnie wyciągać z wariatkowa. 
Zależało mi już tylko na jednym. Odnaleźć syna i zobaczyć co z nim. Dona zanim przedrze się tutaj przez tych wszystkich ludzi... Trzeba było go natychmiast zawieźć do szpitala. A mimo tego co powiedziałem o karetce, chyba jeszcze nikt do tej pory po nią nie zadzwonił. Byłem wściekły i przerażony jednocześnie. Ale musiałem się opanować.
Jermaine pilnował mnie jak wierny pies. Lubiłem tak o nim myśleć od czasu jak kilka lat temu wyjechał mi z tekstem, że skoro ja i tak jestem martwy to on umówi się z moja wdową, jak to określił. Miał szczęście, że dzielił nas ocean. 
Pewnie chciał mnie w razie czegoś powstrzymać... przed czymś. Nie wiedziałem przed czym. Czułem, że mi odbija. Jeszcze chwila i naprawdę zacznę się drzeć. Komu by nie odbiło w takiej sytuacji... Ale wtedy dostrzegłem w końcu chłopaka i poszedłem w jego kierunku. Kłócił się z kimś po polsku, więc nic z tego nie rozumiałem. 
- Co się dzieje? - zapytałem wtykając noc do całej sprawy. - Co on tu jeszcze robi? - starałem się nad soba panować, naprawdę się starałem. Ale chyba i tak było widać, że jestem o wiele bardziej zdenerwowany niżby wypadało. Co oni tam mogą wiedzieć. 
- Chłopak nie chce jechać na pogotowie. - przetłumaczył mi jeden z moich... kolegów w niedoli. Spojrzałem na chłopaka jakbym się przesłyszał. 
- Jak to nie chce?! 
- Normalnie! - odparł wojowniczo. Aż uniosłem wysoko brwi patrząc na niego. - Na cholerę mi karetka, przecież to tylko kostka, nic mi nie jest! Moja matka pewnie jest w gorszym stanie niż ja! Chcę wracać do domu! - upierał się. Każdy dosłownie otaczał go i popychał z powrotem na siedzenie gdy wstawał. Wkurzył się. - Moglibyście mnie w końcu zostawić?! 
- Spokojnie. - powiedziałem. - Spadać stąd! - zacząłem wszystkich rozganiać. 
- A pan to kto?! - ktoś się obruszył.
- Duch Święty, spadaj pan! - popchnąłem go lekko. W końcu wszyscy odsunęli się na tyle, bym mógł z nim porozmawiać. W końcu. I nawet nikt nie ważył się powiedziec słowa. Patrzył na mnie buntowniczo. Po kim on to ma? - Dlaczego nie chcesz jechać...
- Głupi pan jesteś?! - wybuchnął nagle. - Przecież powiedziałem, że to tylko kostka! - popatrzyłem na niego, po czym się uśmiechnąłem. Nie mogłem się nie uśmiechać. Mój nastrój zmienił się o 180 stopni. Czy to poczatek choroby dwubiegunowej? Może. 
- Teraz ci się wydaje, że to tylko kostka, bo adrenalina buzuje ci w żyłach. Możesz nie czuć ewentualnego bólu. Nie wiadomo co będzie później, w nocy, kiedy już w miarę ochłoniesz. Możesz mieć nawet uszkodzony kręgosłup, spadłeś z wysokości. - otworzył szerzej oczy. Postanowiłem go troche postraszyć. - Chcesz dożyć późnej starości o własnych nogach? - zamroczył się znów.
- Jak trafię do szpitala to matka zejdzie na zawał! Z nią czasami gorzej niż z dzieckiem! Od małego traktuje mnie jakbym był z porcelany! Nie twierdzę, że mi z tym źle, ale teraz wolałbym uniknąć jej histerii...!
- Matka cię kocha. Zresztą chyba już dość się w życiu nacierpiała. - powiedziałem bardziej do siebie, ale widać to właśnie podziałało, bo w końcu raczył wspaniałomyślnie się zgodzić na przewiezienie do szpitala. Karetka zjawiła się w ciągu pięciu minut, a Dony wciąz nie było widać. 
- Zabieramy pana. - powiedział sanitariusz po wstępnych oględzinach i pomógł mu wskoczyć do ambulansu. Minę miał zabójczą. Spojrzał na mnie przez ramię jakby chciał coś powiedziec... - Jedziemy czy ktoś chce...
- Ja pojadę! Jego matka jest gdzies w tłumie, siedziała na widowni. - powiedziałem i nie czekając na nic po prostu wskoczyłem do środka.
- JENCINSSSS! - ktoś za mną wściekle zawołał, ale nie zareagowałem. Usiadłem gdzie i tylko patrzyłem jak kłada go na kozetkę i pierwsze co to pobierając krew do badań...

 I pojechaliśmy. A w szpitalu... Kiedy ją zobaczyłem... Myślałem, że serce mi pęknie. Miałem ochotę w pierwszej chwili wziąć ją w ramiona i mocno przytulić. Tak jak kiedyś. I może nawet bym to zrobił, gdyby nie ci wszyscy ludzie. Iwa patrzyła na mnie jakby miała rentgen w oczach i prześwietlała mnie. Brakuje, żeby doświetliła sobie gdzieś możne na mojej śledzionie napis 'Michael Jackson is still alive!' Ja nie wiem skąd ci ludzie to biorą, ale... są coraz bliżej prawdy. Śmieszne jest tylko to, że druga grupa ich sukcesywnie ośmiesza i dlatego jeszcze żyję. Nie wiem co by się stało gdyby teraz to wyszło na jaw, ale... najprawdopodobniej nie pożyłbym długo. O sobie nie myślałem. Bałem się o swoją rodzinę. Nie ograniczali się do niej tylko moi rodzice i rodzeństwo. Moją rodziną przede wszystkim była Dona i Mat.
Tak więc nawet się do niej nie zbliżyłem. Choć tak bardzo chciałem... Powiedziałem tylko... na co ona wywaliła na mnie oczy. W tej chwili wyszedł do nas lekarz. Dona pierwsza do niego dopadła.
- Co z nim? Co mu jest? - głos miała tak płaczliwy, aż mnie się udzielało.
- A proszę się o nic nie martwić, absolutnie NIC mu się nie stało. Poza lekkim zwichnięciem kostki, to wszystko. Mam już wszystkie wyniki, rentgen i tomograf głowy nic nie wykazał. Głowa i kręgosłup cały. Może pani do niego wejść. Zostanie na noc na obserwacji mimo wszystko. To było jednak osiemnaście metrów. - od razu pognała do sali. Sam chciałem tam wejść, ale mnie powstrzymali. Ojciec dony spojrzał się dziwnie na mnie... No tak, mają rację. Przyjdę później. Wieczorem.



- Boże, dziecko, jak się czujesz? - chciałam krzyczeć z radości na jego widok, ale nie miałam już siły. Za dużo emocji jak na jeden dzień... Dopadłam do niego i mocno przytuliłam nie zwracając uwagi na jego protesty. W końcu przestał burczeć.
Siedział na łózku całkowicie ubrany. No tak, przecież nic tu ze sobą nie ma. Będę musiała mu przywieźć... ale nie chciałam się z nim rozstawać...
- Jedziemy do domu? Wyniki nic nie wykazały... - powiedział, ale wpadłam mu w słowo.
- Zostajesz tutaj na noc i bez dyskusji! - wytrzeszczył na mnie oczy.
- CO?!
- TAK! I bez dyskusji!!! - moja mina chyba musiała mu wiele powiedzieć, bo chociaż widziałam jak się cały gotuje ze złości, nic już nie powiedział. Zacisnął tylko dłonie w pięści na pościeli.
Zastanawiałam się jak to możliwe, by doszło do czegoś takiego. W takim miejscu, gdzie jest tyle ludzi, ochrona i w ogóle... Jak to mogło się stać?! Może coś było wadliwe... ale niczego nie sprawdzają?! Wpuszczają tam ludzi tak jak leci, jak popadnie?! Boże! A jeśli to znowu tamci? Aż mnie skręcało na myśl, że ktoś chce zrobić krzywdę mojemu dziecku. A widać komuś na tym zależy. Jak miałam go chronić do cholery!
Wszyscy chyba musieli widzieć, że powoli się załamuję. Tego było naprawdę za wiele. Teraz jak nigdy pragnęłam by Mike znów był ze mną. Czułam, że wariuję. Nie wiele mi do tego potrzeba. Zawsze była przewrażliwiona, nadopiekuńcza, ale to w końcu moje jedyne dziecko. Zawsze będzie dla mnie dzieckiem, nie ważne ile będzie miał lat. I jak dorosły będzie się czuł.
Znów poczułam tą złość, którą odczuwałam przez pierwsze lata po JEGO śmierci. Nie ma go, kiedy najbardziej go potrzebuję. A dlaczego? Bo wolał mnie wtedy okłamać. Nie było już sensu wciąż sobie powtarzać, że gdybym wiedziała co wziął od razu bym tam pojechała. Czasu nikt dla mnie nie cofnie. Ale byłam zła. Miałam ochotę krzyczeć.
- Dona, kochanie... - mój tata podszedł do mnie i przytulił mnie mocno. Rozkleiłam się na całego. - Cii... - zaczął mnie głaskać po głowie starając się jakoś uspokoić, ale nie wiele to dawało. Potrzebowałam męża, który z własnej głupoty zostawił mnie i dziecko.
Mateusz jeszcze próbował mnie przekonać, żebym zabrała go do domu, zagroził nawet, że wypisze się na własne życzenie, ale mój wrzask chyba w końcu zdołał go ostatcznie przekonać by zostać w tym szpitalu. Moi rodzice i Iwa ze swoim młodym pojechali po jakimś czasie, ale ja jeszcze zostałam. Musiałam się na niego napatrzeć, żeby mieć pewność, że nic mu nie jest poza tą nogą. Z tym sobie jakoś poradzimy. Lekarz powiedział, że na początek wystarczą okłady z lodu, a potem jakaś zwykła maść przeciwbólowa. Stwierdził, że uraz jest niewielki, nie nastąpiło żadne przemieszczenie ani zerwanie czegokolwiek, ale może przez jakiś czas boleć. Oddychałam pełną piersią kiedy mi to mówił. Trochę mi ulżyło.
W końcu jednak musiałam jechać do domu, musiałam przywieźć mu jakies rzeczy. Niby to tylko noc, ale... Hm. No tak jakoś. Przytuliłam go znów mocno. O dziwo, kiedy w pobliżu nie było nikogo jakoś mi nie uciekał. Ale podejrzewałam, że gdyby do środka ktoś wsadził choćby sam nos, od razu by mi spierdzielił. Pojechałam więc mówiąc mu by nigdzie się nie ruszał. Zgodził się. Ciekawe jak długo wytrzyma.


Oczywiście, że mi nie pozwolili do niego znów jechać.  Oczywiście, że nie posłuchałem i pojechałem. Wiedziałem, że będę miał przez to pewne nieprzyjemności, ale miałem to gdzieś. Wciąż się denerwowałem mimo wszystko. Chciałem go zobaczyć, pobyć z nim trochę sam na sam, żeby porozmawiać. Musiałem usłyszeć jego relację z tego zdarzenia. Może wcześniej coś widział, może coś wydało mu się podejrzane. Może KOGOŚ podejrzanego widział, ale nikt inny nie zwrócił na nic uwagi.
Jechałem autem, był już późny wieczór. Ciemno, na ulicach mało ludzi. Świeciły się latarnie. Domyślałem się, że będę miał pewnie małe problemy z przekonaniem jakiejś pani pielęgniarki do tego by mnie do niego wpuściła. Już obmyślałem plan jak ją sobie urobić. Może zaproponuję kolację? Nie, nie będę świnią, jak nic coś by sobie ubzdurała, a nie potrzebuję kolejnej pustej lali. Nagle pomyślałem, że może wciąż będzie tam Dona i to JĄ może zaproszę na kolację? Ciekawe co by zrobiła... Z całą pewnością odmówiła.
Była wierna mężowi, choć on sam był żałosnym nieudacznikiem. Boże... Czy naprawdę nie mogła wybrać kogoś lepszego? Nie mówię, że ktokolwiek by mi się podobał. Wciąz ją kochałem, świerzbiły mnie obie ręce, kiedy za niego wychodziła. Naprawdę ciężko mi było wtedy... Ale co miałem zrobić? Próbowałem wciąż dojść do jakiejś konkluzji czy gdybym tego wszystkiego nie zrobił, byli byśmy dalej szczęśliwi. Ale koniec końców finał zawsze stawał mi przed oczami jeden. W końcu coś by jej zrobili, tego byłem pewny. Więc... za każdym razem musiałem sobie powiedzieć, że kto co by nie myślał, to zrobiłem dobrze. W świetle całej sytuacji. A to co ona by poczuła, gdyby się o tym dowiedziała... to już inna sytuacja. Wiedziałem, że natychmiast by mnie znienawidziła. A ja bym tego nie przeżył. Słyszeć od ukochanej, że cię nienawidzi. Ale miałaby prawo. Nawet ten gnojek jej tak nie skrzywdził...
Potrząsnąłem lekko głową. Nie mogłem sobie pozwalać na zagłębianie się w takie myśli. Dołowały mnie jeszcze bardziej a i tak chyba nie znajdowałem się w najlepszej kondycji psychicznej. Kiedy zajechałem pod szpital uśmiechnąłem się lekko. Przynajmniej porozmawiam ze swoim dzieckiem. Nie miałem pojęcia jaki ma charakter, chciałem go poznać. Chociaż po tamtej krótkiej wymianie zdań mogłem się co nie co domyślać. Wdał się w Donę tylko tak do dziesiątej co najmniej potęgi. Uśmiechnąłem się znów bardziej.
Wszedłem do środka już przygotowując sobie litanię dla uroczej panienki, ale zauwazyłem, że w pobliżu nikogo nie ma. Dobra nasza, pomyślałem i przemknąłem do wind rozglądając się przy okazji czy nikt nie nadchodzi, ale było pusto. Kiedy jechałem na górę dłonie lekko mi drżały. Zaraz znów go zobaczę... A czy będzie tam też Dona? Bardzo możliwe, że nawet siłą zmusiła ich, żeby pozwolili jej zostać z synem.
Na górze na korytarzu też nikogo nie było. Gdzie oni wszyscy są? Śpią pewnie już po jakichś klitach. Prychnąłem pod nosem, ale i tak byłem zadowolony. Mogłem bez przeszkód przedostać się do pokoju syna i... wejśc tam. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie przydybie pod samymi drzwiami.
Im bliżej tej sali byłem tym bardziej wszystko drżało mi w środku. Mat to jedna sprawa, ale... co zrobię jeśli będzie tam Dona? Bałem się, że coś mi odwali i naprawdę... Nie wiem...
Nie. Nie mogę zachowywać się jak wariat.
Pod drzwiami całe dłonie miałem już spocone, ale odetchnąłem cicho patrząc czy ktoś nie idzie i pukając cicho wszedłem do środka.
Była sam. Siedział na łóżku z podniesionym wezgłowiem i pisał coś wściekle na telefonie. Pewnie cały czas był zły, że matka nie zabrała go do domu. Uśmiechnąłem się pod nosem. Gdy usłyszał, że ktoś wchodzi podniósł lekko głowę, a gdy mnie zobaczył otworzył szeroko oczy.
- Cześć. - powiedziałem witając się i siadając na krzesełku obok jego łóżka. W sumie to nie wiedziałem co powiedzieć...
- Dzień dobry. - bąknął, obserwując mnie.
- Jak się czujesz? - musiałem zapytać, choć to pytanie jest najgłupszym z możliwych. Ale i tak odpowiedział spokojnie.
- Dobrze się czuję. Mógłbym być teraz w domu, gdyby nie nadwrażliwość mamy. - wyburczał wracając do swojego telefonu. Kiedy zachichotałem spojrzał znów na mnie.
- Naprawdę aż tak to cię dziwi? Że twoja mama tak się o ciebie troszczy? - popatrzyłem na niego z wciąż lekkim uśmiechem. Przez moment nic nie mówił.
- Nie, nie dziwi mnie. Wcale mnie nie dziwi. - powiedział w końcu ale wciąz na mnie nie patrzył. - Ona myśli, że tego nie widać, ale to aż bije po oczach. - dodał.
- Co takiego? - zainteresowałem się. Teraz na mnie spojrzał.
- Śmierć mojego ojca, a co innego? - zatkało mnie. - Ja nie wiem, po jakiego za przeproszeniem chuja ona wychodziła za tego debila, ale... Nie powinienem w ogóle o tym mówić. - zakończył nagle. Ale powiedział już zbyt wiele, bym miał mu to odpuścić.
- Ale... co takiego się z nią dzieje? Powiedz mi...
- Obcemu nie będę opowiadał takich rzeczy, co pan. - walnął.
- No wiesz... Może ja i jestem obcy... ale każdy na świecie wie z kim była twoja mama. I kim ty jesteś też wiedzą.
- No i co z tego? - mruknął spoglądając znów na mnie.
- To, że słyszałem pewne rzeczy, ale jak wiadomo... - zacząłem, starałem się go jakoś sprowokować. - Nie we wszystko można wierzyć tabloidom...
- Co takiego słyszałes?
- Różne rzeczy. Dlatego zapytałem co się z nią dzieje, kiedy powiedziałeś... - spojrzałem na niego znacząco. Westchnął.
- Nie wiem czego się pan naczytał, ale to nawet nic wielkiego. Po prostu. Tęskni za nim na pewno, to chyba normalne. Ale nie wiem czy normalne jest to jej łażenie na dach...
- CO?! - aż wytrzeszczyłem oczy. Co ona...? Myślałem, że mi serce tam wyskoczy...
- Chodzi siadać na dach wczesnym ranem. Siedzi tam z pół godziny i wraca. Myśli. Patrzy w niebo... kiedyś widziałem bo poszedłem za nią. - coś ścisnęło mnie za gardło i serce. Nie odzywałem się patrząc na niego. - Ona chyba myśli, że się z tym pogodziła, że go nie ma, ale te jej wycieczki mówią zupełnie co innego. Czasami się boję, że nie wróci z tego dachu. Budzę się już chyba z przyzwyczajenia o tej godzinie o której wychodzi, a wychodzi zawsze o tej samej. I nie zasnę znów dopóki nie usłysze, że wróciła. - myślałem, że oszaleję. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Podparłem w szoku głowe na rękach. - Ona myśli, że ja o niczym nie wiem. Ostatnio jej powiedziałem, że widziałem... - westchnał.
Co ja miałem mu na to powiedzieć? Starałem się nie rozkleić jak baba... Przez cały czas wiedziałem, że jestem kretynem, ale teraz okazało się, że nie miałem racji. Nie byłem kretynem. Byłem skończonym gnojem...
- Stara się jak może, ale ja wiem, że za to, żeby ojciec znów z nią był oddałaby wszystko, nawet mnie. - teraz to on mnie poraził.
- Nie opowiadaj głupot. - powiedziałem cicho. - Twoja matka... Jesteś dla niej największym skarbem. Ja widzę, że ty czegoś nie rozumiesz chłopcze. - spojrzał na mnie jakoś tak zdziwiony. Nie wiem, może wyglądałem jakoś dziwnie? Możliwe.
- Czego nie rozumiem?
- Jesteś częścią swojego ojca, więc twoja matka w życiu by cię za nic nie oddała, za Chiny Ludowe, za całe skarby świata, które by jej za to darowali. Jak myślisz, dlaczego teraz tak wariuje, po tym jak cie napadli? - nie zdążyłem się ugryźć w język.
- A skąd pan wie...?!
- Wbrew pozorom wie o tym już sporo ludzi, dziecko kochane, naprawdę. MEDIA. Może niczego jeszcze nie znalazłeś, ale ja mam swoje dojścia. - miałem nadzieję, że jakoś z tego wybrnąłem. Żołądek mi się zapętlił...
- Mateusz? Jak się czujesz...? - usłyszałem za plecami i automatycznie poczułem jak włosy jeżą mi się na karku. Odwróciłem się powoli i zobaczyłem Donę stojąc w drzwiach i wytrzeszczającą na mnie oczy. Zmierzyła mnie od góry do dołu i z powrotem.
- Cześć, mamuś. Dobrze się czuję. - powiedział młody na co spojrzałem na niego. Jego wzrok był bardzo wymowny. Wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że własnie tak wygląda nadopiekuńczośc jego matki. Miałem ochotę sie uśmiechnąć, ale ugryzłem się w język.
- A co pan tu robi? - odezwała się do mnie. ODEZWAŁA SIĘ DO MNIE!!! Matko Boska, co ja mam robić?! Starałem się nie wyjść na wariata. Odchrząknąłem lekko.
- Przyszedłem zobaczyć... jak się czuje chłopak. - chyba była tym lekko zdziwiona. Popatrzyła na syna, a potem znów na mnie. Nogi sie pode mną uginały. Żołądek i serce miałem dosłownie w gardle...
- Ach tak... - powiedziała znów nieco ciszej. Wciąż na mnie patrzyła, po czym podeszła do łóżka na którym leżał młody. Sam usiadłem znów na tym samym krzesełku. Zerknęła na mnie i zaczęła mówić do niego po polsku...
- I jak? Na pewno dobrze się czujesz? - wyglądała na naprawdę zmartwioną.
- Tak, dobrze się czuję, poza tym on nie rozumie po polsku. - zmarszczyła lekko czoło...
- A musi? - skakałem oczami od jednego do drugiego.
- Wypadałoby chyba nie?- powiedział już po angielsku, a potem spojrzał na mnie. - Pan wybaczy...
- Nic się nie stało... - mruknąłem. PAN. Ile bym dał by mówił do mnie inaczej...
- Co ty tu w ogóle robisz, mamo o tej godzinie? - zapytał matkę. Westchnęła cicho zaczęła mówić w moim języku.
- Martwiłam się. Nie mogłam wysiedzieć w domu.
- No przeciez nic mi nie jest... - przewrócił oczami. Nie odzywałem się, patrzyłem tylko na nich. - Nie miałaś problemów z wejściem?
- Jakoś przebłagałam pannę na dole. Łaskawie mnie wpuściła. Ci co nie mają dzieci w ogóle nie rozumieją co to znaczy. - zaczęła burczeć. Uśmiechnąłem się lekko pod nosem. Zauważyła to. Zaschło mi lekko wa gardle. I pomyśleć, że oni nie mają pojęcia kim jestem...
- Tak. Ci, którzy nie mają dzieci rzeczywiście nie mają o niczym pojęcia. - powiedziałem cicho.
- To ironia? - chyba z jakiegoś powodu postanowiła być nieuprzejma... - A poza tym, nie powinien pan już iść?
- MAMA! - młody od razu ją pohamował. Nie dziwiłem się wcale, że jest taka nie ufna.
- Co? Jestem zdziwiona, że go tu w ogóle wpuścili. - milczałem przez chwilę.
- Tak jakby... Nikt nie wie, że tu jestem. - wymruczałem patrząc na nią ostrożnie. Ręce miałem całe mokre od potu. Wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Jak to... NIKT NIE WIE?! Kim pan w ogóle jest?!
- MAMA, PRZESTAŃ!
- Nie, obcy facet sobie tu do ciebie przychodzi, i co?! Mam się z tego cieszyć?!
- Przestań, mówie ci!
- Nikogo akurat nie było, nie chciałem czekać... Podejrzewałem, że i tak by mnie nie wpuścili, a chciałem po prostu zobaczyć co z chłopakiem. To wszystko. - powiedziałem wtrącając się.
- Chciał pan zobaczyć co z chłopakiem. - powtórzyła nieco spokojniej patrząc na mnie uważnie. - A co to pana obchodzi?! - zaatakowała znów. Nie czułem się z tym dobrze...
- Mama. - młody zaczął warczeć. - Przestań, naprawdę to już jest jakaś psychoza, przestań warczeć na wszystkich dookoła, teraz w każdym będziesz się dopatrywać jakiegoś zagrożenia?!
- Może powinnam zacząć mu się zwierzać?!
- Nie, ale mogłabyś się opanować! To jest męczące! Jak nie zamykasz mnie w domu, to atakujesz ludzi! Tak jak teraz! Opamiętaj się! - patrzyła na niego wściekła.
- Spokojnie. Twoja mama ma prawo się martwić...
- Martwić może tak, ale nie popadać w histerię. - wyrecytował. - A poza tym, to... - zwrócił się znów do niej. - Mamuś. - mówił już o wiele łagodniej. - Nie lataj tu co chwilę, idź do domu, wyśpij się, a jutro zabierzesz mnie już do domu. - i przytulił się do niej. Objęła go i sama utuliła jak najdrogocenniejszy skarb.
- No dobrze... Tylko jakby co to dzwoń. - powiedziała patrząc znów na mnie podejrzliwie.
W chwilę później podniosła się do wyjścia i jakby czekała, aż ja też się stamtąd wyniosę.
- Ja też już pójdę. Trzymaj się. - powiedziałem uśmiechając się.
- Do widzenia. - odpowiedział tylko i ułożył się wygodnie.
Wyszliśmy na korytarz i atmosfera momentalnie bardzo się zagęściła. Nie wiedziałem co powiedzieć. Staliśmy przez moment patrząc na siebie a potem ona bez słowa odwróciła się i poszła przed siebie. Ręce jej nieco drżały... Niczego we mnie nie widzi? Nawet podświadomie...? Westchnąłem cicho czując bolesne ukłucie w piersi. Moja ukochana jest w zasięgu mojej ręki po raz pierwszy od lat, a ja nie mogę jej nawet dotknać. Co by sobie wtedy pomyślała? Że jestem wariatem...
- Przepraszam, jeśli panią zdenerwowałem. - chciałem jakoś zacząć rozmowę.
- Nic się nie stało... To ja powinnam przeprosić... Zaczynam panikować, mój syn ma rację. - powiedziała, ale nawet na mnie nie spojrzała. Uparcie patrzyła przed siebie. - Zresztą co ja będę panu mówiła...
- Niech się pani nie krępuje... - doszliśmy do wind i oboje wsiedlismy do jednej. Cały czas jej się przyglądałem. Zaczerwieniła się. Musiała to zauważyć.
Była piękna. To już nie była ta dziewczyna co kiedyś, teraz była dojrzałą piękną kobietą. Na myśl przyszło mi pewne skojarzenie. Wtedy była jak zielone jabłko, młode i śliczne, ale to piękno było takie... młodzieńcze. Teraz dojrzało, było rumiane, czerwone i błyszczało. Taka wlaśnie była. Jak błyszczące dojrzałe czerwone jabłko. Kwitła.
- Czemu pan mi się tak przygląda? - zapytała zezując na mnie. Ocknąłem się momentalnie z tych przemyśleń... Co miałem jej na to odpowiedzieć? Jej obecnośc mnie oszałamiała, nie zdążyłem ugryźc się w język.
- Bo jest pani bardzo piękna. - zamrugała i wciągnęła powietrze głęboko do płuc. Przez moment nic nie mówiła.
- Dziękuję. - mruknęła w końcu nie patrząc na mnie wcale. Chyba chciała dać mi do zrozumienia, że nie wiele sobie z tego komplementu zrobiła, ale te rumieńce i drżące ręce mówiły same za siebie. Może jednak wewnętrznie coś czuła? Widziałem ją na tym koncercie... Na żadnego z tych debili tak nie reagowała...
Miałem ochotę chwycić ją za dłoń, ale głupi... nawet nie umiałem się ruszyć z miejsca. Oboje nie potrafiliśmy. Chyba każde czekało na ruch tego drugiego. Kiedy winda się zatrzymała, a drzwi się otworzyły dalej staliśmy w miejscu jak te ćwoki aż znów się zamknęły. Jednocześnie spojrzeliśmy na siebie. I jednocześnie się do siebie uśmiechnęliśmy.
- Trochę głupia sytuacja... - mruknęła znów. Wyszczerzyłem się znów, ale nie śmiałem się przysunąć. A winda wciąz była zamknięta...
- Tak, co najmniej dziwna. - odpowiedziałem patrząc znów na nią. Weź się w garść, chłopie, dałem sobie mentalnego kopa w tyłek. - Będziemy tak stać? - spojrzała na mnie lekko skołowana. - Czy może da sie pani zaprosić na kawę? Na pewno jest juz zimno... Zresztą w ogóle jest zimno. - otworzyła szerzej oczy.
- Proponuje pan kawę obcej kobiecie?
- Po tej kawie nie będzie już obca. - powiedziałem czując sie troche bardziej pewnym. Nie odpuszcze ci, na pewno nie, pomyślałem. Musiałem się dowiedzieć gdzie mieszka. Ale subtelnie by się mnie nie wystraszyła.
- Miło z pana strony, ale chyba muszę odmówić. - powiedziala odwracając ode mnie twarz. Ale widziałem wyraźnie, że chętnie by poszła. To co opowiadali mi wszyscy... Cierpiała. Było to widać. A teraz widocznie biła się z myślami. I doskonale wiedziałem o co chodziło. Nie mogła się zdecydować, czy bardziej się na mnie otworzyć czy jednak mnie olać.
- Dlaczego?
- Bo nie wypada mi się umawiać z obcymi mężczyznami. - wypaliła zerkając na mnie znów. Uśmiechnąłem się. Ruszyłem się w końcu.
- To tylko kawa. Dla rozgrzewki. Jest późno i na pewno zimno. - wzruszyłem ramionami. - Poza tym krótki spacer też nie będzie zbrodnią.
- Przed chwilą miała być tylko kawa, teraz już jest jeszcze spacer? - zaśmiałem się.
- Spacer był w domyśle.
- Aha. - uśmiechnęła się w końcu patrząc na mnie. - Dobrze. Niech będzie kawa i spacer. Ale szybko. - spoważniała. - Muszę wracać do domu. Mój mąż będzie się o mnie martwił. - wystarczyła jedna wzmianka o tym debilu i uśmiech zniknął z mojej twarzy. Ale ona też nie wydawała się być zachwycona. To mi poprawiło nieco humor.
- Więc chodźmy.
Nie daleko widziałem automat z kawą. Podejrzewałem, że będzie paskudna, ale... z braku laku... a chciałem zatrzymać ją przy sobie chociaz na chwilę.
- Nie powinnam tego robić. - mruknęła czekając aż podam jej kubeczek z czarnym płynem.
- Dlaczego? - zapytałem patrząc na nią w ciemności. Oświetlała nas tylko lekko lampa nad wejściem do szpitala nieopodal. Wyglądała tak pięknie...
- Sama, po nocy, z obcym facetem. To pierwszy powód. A po drugie... jestem mężatką. - zacisnąłem lekko zęby ale zaraz się uśmiechnąłem.
- Spodziewa się pani, że będę chciał panią uwieść? - zażartowałem.
- Tego nie powiedziałam. - zrobiła lekką minę, ale też się uśmiechnęła. Boże, cieszyłem się jak dziecko, że mogę z nią porozmawiać choć przez tą chwilę. A czy pozwolę jej potem odejść...?
- Hm... Mój samochód stoi nie daleko... - mruknąłem na co wytrzeszczyła na mnie oczy. Zaśmiałem się. - Żartowałem. Niech się pani tak nie mroczy. - odważyłem się i musknąłem lekko palcem jej policzek. Zadrżała. Na pewno. Może nie było tego widać, ale wyczułem to. Patrzyła na mnie wielkimi oczami... - Jest pani zbyt piękna, żeby...
- Żeby co?
- Żeby marszczyć taki śliczny nosek. - parsknęła śmiechem.
- Pij pan szybciej tą kawę. - walnęła patrząc wszędzie tylko nie na mnie i próbując się nie uśmiechać. Zaśmiałem się znów. Dawno nie czułem się taki lekki.
- Celowo się nie spieszę. - mruknąłem popijając. Naprawdę to było paskudne.
- Ale ja muszę się spieszyć.
- Tak, wiem. Mąż. - mruknałem. - Ale nie wydaje się pani być zadowolona, kiedy myśli pani o tym, że musi wrócić do domu... do męża. - nic nie powiedziała. - Mam rację?
- W czym? - zapytała w końcu.
- Że nawet pani nie chce do niego wracać. Że nie jest pani szczęśliwa...
- Co pan może o mnie wiedzieć, co? - chyba ją zdenerwowałem.
- Przepraszam... - zreflektowałem się szybko. - To po prostu widać.
- Gdzie i po czym?
- Po oczach. Są piękne, a jednocześnie strasznie smutne. Niech się pani uśmiechnie proszę. - szepnąłem podchodząc do niej bliżej. Wstrzymała oddech patrząc na mnie.
- Jeden krok w tył. - powiedziała w pewnym momencie. Zrobiłem tak, cofnąłem się. Nie chciałem, żeby mi uciekła. - Nie mam się z czego cieszyć, moje dziecko wylądowało w szpitalu.
- Nic mu nie jest, jutro będzie już w domu. To najważniejsze.
- Tak. - i uśmiechnęła się. W końcu. Aż sam się roześmiałem.
- Ja już wypiłam. A pan? - powiedziała w pewnym momencie. Spojrzałem w swój kubeczek. Nie zniknęła nawet połowa.
- Ja jestem jeszcze w trakcie. - wyszczerzyłem się.
- Więc będzie pan musiał dokończyć ją w samotności, bo ja musze już iść. - wyrzuciłem kubek niedbale za siebie. Parsknęła śmiechem.
- Może panią podwiozę? - tak. Subtelna propozycja, a w ten sposób dowiem się gdzie mieszka...
- Nie, jestem autem. Ale dziękuję. - i dupa. Westchnąłem.
- Szkoda. - powiedziałem z uśmiechem. Obdarzyła mnie smutnym uśmiechem, powiedziała do widzenia i odeszła.
Patrzyłem za nią cały czas aż dotarła do swojego samochodu, wsiadła i odjechała. Nie myślałem, że... Kiedy była byłem znów szczęsliwy, jak kiedyś. Teraz kiedy odeszła... czułem się fatalnie. Była blisko przez chwilę... teraz odczuwałem jej brak tak intensywnie jak nigdy. Była jak narkotyk, którego dawno nie smakowałem. Teraz wziąłem znów swoją działkę... szkoda tylko, że tak szybko się skończyła.

sobota, 29 października 2016

Resurrection. - 6.

Witam. :) Mam znowu problem z notkami na zapas. xo Ale pisze się powoli numer 8 więc nie jest aż tak źle. Opóźnienie jeśli w ogóle będzie nie powinno być zbyt wielkie. Tak więc zapraszam na odcinek, a następny pojawi się w poniedziałek. :)
***


Oczywiście nie udało mi się dowiedzieć, skąd przyszły te kwiaty razem z prezentem, więc nie miałam jak temu komuś to odesłać. Mateusz mówił, że powinnam się cieszyć, ale ja czułam się nieswojo. Nikt od tak nie wysyła nikomu takich rzeczy. Poszperałam trochę i na polskie pieniądze to naprawdę kosztuje... kupę szmalu. Schowałam to więc, by nie musieć na to patrzeć i wciąż się zastanawiać kto mnie tak lubi.
Z drugiej jednak strony było mi naprawdę miło. Która kobieta nie lubi dostawać prezentów? I tu nie chodziło o to ile to kosztowało, ale o sam fakt. To, że ten ktoś nie powinien mi tego dawać to już inna para kaloszy. Pudełeczko leżało sobie spokojnie w szufladzie nie niepokojone przez nikogo.
Ta kolia była naprawdę z najwyższej jakości srebra i diamentów. Nie kupi sie tego u byle jubilera w mieście. To naprawdę musiało być coś... nieprzeciętnego. W pewnej chwili pomyślałam, że może ktoś to komuś gwizdnął, ale skarciłam się natychmiast. Raczej nie przeszłoby to bez echa.
Kwiaty z tego małego przyjęcia suszyły się, chciałam je zachować. Także te z tego kosza, które ten ktoś mi przysłał. Darek wciąż nie mógł tego zdzierżyć. Za każdym razem kiedy dostawałam te przesyłki, a było to nawet dosć często, chodził wkurwiony cały tydzień. Teraz wcale nie było inaczej. W każde urodziny, imieniny, na dzień kobiet, w święta wszelkiego rodzaju dostawałam coś takiego właśnie. Ale do teraz były to tylko kwiaty. Czyżby ktoś stał się bardziej odważny?
I ten liścik... Pokręciłam głową mając nadzieję, że w końcu zapomnimy o tym 'drobiazgu' bo Darek robił się naprawdę męczący. Mateusz śmiał się i jeszcze bardziej mu dogryzał niż zwykle. Schemat tego wszystkiego był zawsze taki sam. I zawsze kończyło się to kolejną awanturą. Tym razem też tak było.
Nie miałam już sił ich znosić, więc ubrałam się i wyszłam z domu się przewietrzyć. Wiedziałam, że za godzinę Darek idzie do pracy na popołudniu, więc będę miała potem trochę spokoju, a do tego czasu pospaceruję trochę. Moje myśli zajęło też zupełnie co innego.
Przypomniał mi się tamten facet z teledysku. Był taki podobny... Aż nie chciało się w to wierzyć. Mówili, że ma tyle samo lat co dziś miał by Michael, ale na pewno na tyle nie wyglądał. Co najmniej z dziesięć mniej. A może po prostu tak go zrobili. W tv zawsze wszystko inaczej wygląda. Nie wiedziałam czemu, ale jak już zaczęłam o nim myśleć, ciężko mi było przestać. Głos miał trochę inny... Niższy, ale podobny. Pewnie też i dlatego dostał tą fuchę. Musiał być zadowolony. Całkiem fajnie tam fikał... Widziałam ten teledysk tylko raz i więcej nie chciałam. Czułam, że im więcej będę na tego człowieka patrzeć, tym w większą depresję zacznę popadać. Choćby nie wiem jak wyglądał, nie był Michaelem. Ale to nie zmieniało faktu, że w jakiś sposób mnie zafascynował.
Chodziłam powoli spacerując aż wyszłam całkiem z osiedla, które było całkiem duże. Było zimno, miałam szalik na twarzy, ale nie przejmowałam się kompletnie panującą pogodą. Bardzo szybko robiło się ciemno, więc już gdzieś o trzeciej przez te chmury zaczęło robić się szaro. Pomyślałam, że lepiej będzie jeśli już wróce, nie chciałam chodzić po nocy. Choć godzina piąta po południu to jeszcze nie noc, ale... wiadomo.
Zawróciłam więc i już takim raźnym krokiem zaczęłam zmierzać w stronę domu. Nagle z naprzeciwka wyjechał jakiś samochód, kierowca chyba gdzieś się spieszył, ale gdy był już parę metrów ode mnie gwałtownie zahamował, aż odskoczyłam lekko w bok. Szyba od strony pasażera gdzie stałam została zsunięta i wychylił się do mnie ten sam facecik, który wtedy zdenerwowany grzebał przy drzwiach naprzeciwko moich.
- Przepraszam panią! - zakrzyknął. - Wciąz jestem zabiegany... Chciałem podziękować...
- Nie ma za co! - powiedziałam uśmiechając się. Auto było naprawdę... dobre. Silnik chodził bardzo cicho, nie musiałam go przekrzykiwać, żeby tamten mnie usłyszał. - Daje pan sobie już radę sam? - zażartowałam. Uśmiechnął się krzywo.
- Wie pani... Nie powinienem nic mówić. Za tamto dostałem już po głowie i tak. - zdziwiłam się.
- Dlaczego?
- Nie powinienem nikogo do niczego mieszać, już to pani mówiłem. Ale zdarzył się taki okres, gdzie jestem tu sam i nie wyrabiam się już z niczym. Są rzeczy ważniejsze od latania po sklepach, a przecież... no. Wie pani... - chyba naprawdę nie chciał nic mówić. Wpadł mi do głowy pewien pomysł.
- Ale co to za problem? Jeśli ma pan jakieś ważne sprawy to przecież takimi głupstwami jak zakupy mogę się zająć ja. Mówiłam, że nie mam nic do roboty, mąż pracuje, syn chodzi do szkoły a ja siedzę całymi dniami w domu. - patrzył na mnie nieprzekonany.
- No nie wiem. Jak wspominałem za tamto dostałem już po łbie...
- Następnym razem powiem pańskiemu koledze, żeby nie krzyczał. - uśmiechnęłam się znów.
Sama nie wiedziałam czemu proponuję mu pomoc, ale niby czemu nie? Przecież to nic takiego, zwykły drobiazg. Przecież sama też chodziłam na zakupy, co mi szkodzi kupić parę innych jeszcze rzeczy dla kogoś?
- No nie wiem...
- Pan da tą listę. - powiedziałam wyciągając rękę. Spojrzał na mnie niepewnie, ale podał mi w końcu kartkę. Tym razem była troszkę dłuższa.
- Znowu dostanę w łeb... - mruknął sam do siebie.
- Niech się pan nie martwi. - rzuciłam z uśmiechem. - Już ja porozmawiam z pańskim szefem jak to pan nazwał...
- Nie! - zakrzyknął nagle jakby spanikowany. Spojrzałam na niego zaskoczona. - Nie, wie pani, bo... Pan Jencins nie lubi gości. To znaczy, jest teraz... jakby to powiedzieć... nieco nie dysponowany i nie chce przyjmować nikogo... Więc niech pani zrobi wszystko tak jak ostatnim razem i...
- Dobrze, zostawię tam gdzie ostatnio. - powiedziałam z uśmiechem, żeby nie musiał się już tak produkować.
- Proszę, pieniądze. - mruknął podając mi pokaźny zwitek. Aż tyle na te parę pierdół? Nic nie powiedziałam. - Reszta dla pani za fatygę... - dodał patrząc na mnie. - Za tamto też.
- Chyba pan zwariował!
- Nie, to pan Jencins kazał pani to przekazać jak tylko panią zobaczę. Kazał serdecznie podziękować.
- Podziękowania przyjęte, ale pieniędzy nie wezmę. - co temu facetowi strzeliło do łba?
- No wie pani, ja tych pieniędzy wziąc od pani z powrotem nie mogę, więc... Najlepiej będzie jeśli je pani zatrzyma.
- W życiu...
- Ja już muszę jechać, do widzenia pani! - stwierdził tylko i tak se po prostu odjechał. Patrzyłam za nim wielkimi oczami. Spojrzałam na banknoty które trzymałam w ręce. Chyba śni, jesli myśli, że to przyjmę. Już ja sobie pogadam z tym całym Jencinsem czy jak mu tam.
Najpierw jednak postanowiłam wziąć tą listę, pieniądze zarówno swoje jak i te które dostałam i pojechać do supermarketu. Od momentu jak miałam to dziwne spotkanie z tamtymi facetami jeździłam jeszcze raz dalej do innego sklepu. Jakoś tak... nie mogłam się odważyć, żeby pojechać tam, może to było głupie, ale tak już miałam. Może to w dalszym ciągu jakaś trauma po jego śmierci... Tym bardziej jeśli sobie przypomniałam, że rozmawiałam z nim właściwie w tej samej chwili, kiedy on już umierał. Pamiętałam tą rozmowę. I pamiętałam co powiedział...

- Hej skarbie... I jak się czujesz? Lepiej? - zapytałam. Przez chwilę nic nie mówił.
- Tak, lepiej, o wiele. - wymruczał w końcu, ale jakimś takim dziwnym... 'mętnym' głosem. Zmarszczyłam lekko nos.
- No chyba nie bardzo... Brzmisz jakbyś spędził ostatnią godzinę w objęciach z muszlą klozetową... - zaśmiał się cicho.
- Po prostu... Wziąłem coś na sen... i chyba zaczyna działać.
- CO WZIĄŁEŚ NA SEN?
- Spokojnie... - mruknął znów. - Zwykły proszek. Aż dziw, że cokolwiek dał... - znów cisza.
- Więc głowa już cię nie boli? - westchnął jakoś tak ciężko.
- Nie, nie boli. - powiedział w końcu. - Przepraszam... ciężko mi się skupić...
- Spokojnie, idź spać, nie będę ci przeszkadzać. Wrócę niedługo. - powiedziałam lekko się uśmiechajac.
- Jasne. Kocham cię. - powiedział znowu. Powtórzył mi to już chyba z dziesiąty raz tego dnia...
- Ja ciebie też. Pa. - pożegnałam się i rozłączyłam z cichym westchnieniem...


Tak, właśnie. Kocham cię... Tyle zdążył mi jeszcze powiedzieć, zanim... A potem nie było już niczego.
Nie czułam wtedy absolutnie nic, co mogłoby mnie jakoś zaalarmować w stosunku do jego osoby. Nie było nic co przyprawiałoby mnie o to dziwne uczucie, które czasami mi towarzyszyło. Nie martwiłam się. Przecież jedyne co mu wtedy dolegało to ból głowy, nic więcej. A potem...
Kiedy pierwszy szok zszedł i kiedy przestałam zmuszać się by go za to nienawidzić, przeszłam w kolejny stan. Miałam pretensje do samej siebie. Wyrzucałam sobie, że zamiast z nim zostać pojechałam z Janet. Nikomu o tym nie mówiłam, ale trwa to tak naprawdę do teraz. Wciąz czasami kiedy siedziałam wieczorem... a już w ogóle, kiedy rano szłam na dach... tutaj też to robiłam... mówiłam sobie, że to moja wina. Moja wina, że on nie żyje, że moje dziecko nie ma ojca. Bo gdybym wtedy się uparła i została może nic by się nie stało. Na pewno nic by się nie stało bo nie wziąłby znów tego propofolu.
Ale czy na pewno? Może odciągnęłabym to tylko w czasie. Nie wziąłby wtedy, wziąłby innym razem. Może tak po prostu miało być... Tylko dlaczego Bóg chce, żebym cierpiała latami? Bo to się nigdy nie skończy. Minęło dwadzieścia lat, a to wciąż trwa, wciąż się za mną ciągnie.
Otarłam łzę z policzka, która nagle wymknęła mi się bez pozwolenia i weszłam do swojego mieszkania. Mateusz zostawił kartkę, że poleciał do kumpla, a Darka już nie było. Pewnie pojechał do pracy. A raczej na pewno, bo było już po piętnastej.
Od czasu do czasu dopadały mnie właśnie takie stany depresji. Niezbyt często, ale się zdarzały. Wyrzucałam sobie wtedy wszystko, wmawiałam, że to moja wina. Zresztą, nie musiałam sobie tego wmawiać, byłam pewna, że to moja wina, że mu nie pomogłam... I tak w kółko. I nie zmieniało się to mimo upływu czasu.
Wzięłam klucze od samochodu, swoje pieniądze, jakieś torby na zakupy i wyszłam zamykajac za sobą drzwi. Emocje po tamtym wydarzeniu z Mateuszem już opadły i nie trzymałam go już na tak krótkiej smyczy.  Miał rację. Musiał wychodzić do ludzi, gdyby siedział tylko w domu w końcu zaczął by się bać wychodzić na dwór. A tak nie mogło być. Żył normalnie. Nie budził się z krzykiem ani nic z tych rzeczy. Bałam się wciąż o niego, ale nic się nie działo. Chyba mogłam przynajmniej trochę odetchnąć. Nikt nie wiedział gdzie się przenieśliśmy, z wyjątkiem Iwy, jej młodego i moich rodziców i oczywisćie rodziców Darka. Nikogo z nich o nic nigdy nie podejrzewałam, zresztą po co i z jakiego powodu miałabym to robić?
Zajechałam pod sklep i wyskoczyłam z auta zapominając, że wciąż lezy śnieg, który ubity zmienia się w niezłą ślizgawkę. Zdążyłam przytrzymać się drzwi, inaczej chyba bym się rozłożyła. Ale tym razem miałam płaskie buty, ale jak się okazało, nie wiele to zmieniło. Westchnęłam kręcąc lekko głową, zamknęłam auto i weszłam do środka.
Zrobiło mi się przyjemnie ciepło. Krążąc między regałami zapomniałam przynajmniej na chwilę o troskach. Zebranie wszystkiego nie zajęło mi wiele czasu, zaledwie może jakies dwadzieścia minut później wychodziłam już ze wszystkim na zewnątrz. Znów musiałam uważać z wózkiem, ale tym razem obyło się bez wywrotki.
Kiedy jechałam już do domu zastanawiałam się czy ten cały Jencins jest w domu. Wtedy go chyba nie było. Próbowałam go sobie wyobrazić i ukazały mi się dwa profile. Pierwszy to jakiś młody biznesmen mający góra trzydzieści pięć lat, który wynajął sobie mieszkanie w Warszawie. W stolicy. Drugi to starszy jegomość, któremu usługują, bo sam już nie domaga. Byłam ciekawa co jest bliższe prawdy.
Byłam naprawdę zainteresowana, więc kiedy już zapakowałam swoje torby do kuchni od razu nawet się nie rozbierając poniosłam resztę do sąsiada. Zapukałam do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Albo tego po prostu nie usłyszałam. Klucza do mieszkania nie miałam więc po prostu nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły. A więc ktoś musiał być w środku.
Drzwi lekko zaskrzypiały. Wsunęłam głowę do środka rozglądając się czy kogoś nie widać, ale nikogo nie zobaczyłam. Nie chciałam od razu pakować się do środka jak do siebie więc zawołałam...
- Dzień dobry... - czekałam na jakąś odpowiedź. Przez chwilę panowała cisza.
- Kto tam?! - znów taki lekko obcesowy ton. Jakby ktoś mu w czymś wybitnie przeszkadzał. Ugryzłam się w język, żeby czegoś mu nie palnąć.
- Sąsiadka z naprzeciwka...
- A, to pani... Dzień dobry. - powiedział już trochę łagodniej. Źródło jego głosu zlokalizowałam zza drzwi po lewej stronie. Musiały prowadzić do sypialni. Nie miały szyb, więc nic przez nie nie widziałam, ani trochę. - Czego pani chce? - to już nie zabrzmiało zbyt miło.
- Pański przyjaciel zatrzymał mnie autem...
- Ach tak... - wciąz właził mi w słowo. - Pani wybaczy, kazałem mu przekazać podziękowania.
- Tak. I pieniądze. - teraz ja zabrzmiałam mało przyjemnie. Chwila ciszy.
- Za darmo nic nie ma.
- Ja nie jestem cyniczna, proszę pana, jeśli pomagam to bezinteresownie, czego potrzebuje to mam swoje. Pański kolega znowu nie mógł się z niczym wyrobić, więc przyniosłam panu znów zakupy. Razem z tymi pieniędzmi. - znów zaległa cisza. Usłyszałam ciche jakby prychnięcie.
- Mówiłem mu, żeby nie...
- A co pan taki strachliwy? Nie pracuję dla Islamistów, niech mi pan wierzy. To tylko kilka toreb. Powinien się pan cieszyć, że ktokolwiek jeszcze ma w sobie na tyle...
- Tu nie chodzi o brak mojej wdzięczności, naprawdę! - znowu mi przerwał. Tak, tu chodzi o twój brak kultury, gościu, pomyślałam. - Tu chodzi o to, że nikt obcy nie powinien się tu wpraszać! - otworzyłam szeroko oczy. Przez chwilę nic nie mówiłam.
- Widzę, jest pan bardzo inteligentnym człowiekiem, naprawdę, ale za to KULTURĄ to pan nie grzeszy. Do widzenia. - rzuciłam mu te torby jak leci i już wycofywałam się na korytarz...
- Proszę mi to wybaczyć. - usłyszałam zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi. Słuchałam co ma jeszcze do powiedzenia. Chyba podszedł bliżej drzwi od sypialni, bo usłyszałam jak westchnął. - Nie chciałem być nie uprzejmy... Po prostu i tak nie mogę pani tego wytłumaczyć, bo nie moge nic powiedzieć, po prostu...
- Ale ja się wcale nie chce w nic mieszać. - teraz to ja jemu przerwałam. - Nic nie chcę wiedziec, mam dość własnych problemów. Ale wie pan, że w dzisiejszych czasach człowiek, który mimo własnych zmartwieć chce jeszcze pomóc jakoś drugiemu to już rzadki okaz? Można by powiedzieć, że reliktowy. - milczał. - Co panu szkodzi, jeśli raz czy dwa w tygodniu wetknę tu panu przez drzwi te kilka toreb? - sama nie widziałam w tym najmniejszego problemu. A poza tym, ten facet mnie zaciekawił mimo początkowego wykazania się brakiem osobistej ogłady w stosunku do drugiego człowieka. Jeszcze kobiety.
- Uparta z pani kobieta, naprawdę. - powiedział w końcu. Odezwał się takim innym głosem, aż mnie ciarki po plecach przeszły. Wstrząsnęłam się lekko.
- Tutaj wszystkie takie są, czas sie przyzwyczajać. - parsknął cicho smiechem pod nosem.
- Zaczynam to właśnie zauważać... - na moment zapanowała cisza. - Dobrze, powiem swojemu asystentowi, żeby w razie potrzeby przekazał pani co potrzeba. Może być?
- Jasne. - odpowiedziałam po czym przybierając lekko nadąsany ton powiedziałam mu do widzenia i nie czekając na żadną odpowiedź zamknęłam drzwi i schowałam się u siebie.
Co za facet! Nie dość, że ktoś chce mu pomóc i to nie dopatrując się w tym żadnych korzyści to jeszcze wyleciał z czymś takim! Ale przynajmniej przeprosił.
Zaczęłam rozpakowywać swoje zakupy i chowac je po szafkach zastanawiając się kim on właściwie jest, że tak w koło niego latają.





Mijały dni, które zaczęły zamieniać się w tygodnie. A ja wciąż nie wiedziałem, gdzie oni teraz mieszkają. Szlag mnie trafiał. Ile można szukać jednej rodziny? Przecież musieli pozostawić po sobie jakiś ślad, nawet jeśli im się wydaje, że nie. Nie ma bata, żeby tak po prostu... Ja musiałem się dowiedzieć, gdzie są.
- Szukamy ich, proszę pana... - powiedział jeden z facetów.
- Szukacie, szukacie, ile jeszcze będziecie szukać, co?! Do śmierci?!
- Niech się pan uspokoi, naprawdę. Poza tym pańska sąsiadka przyniosła znów zakupy. - poinformował mnie jakby to była ta najważniejsza sprawa. Prychnąłem.
- Super, cieszę się.
- Nie wiem czy już to mówiłem... - zaczął podchodząc do mnie bliżej. - Ale ona nie powinna wtykać tu nawet czubka nosa.
- Wiem. - warknąłem nawet się do niego dobrze nie odwracając.
- Więc czemu jej pan na to pozwala?
- Bo ten żółtodziób z niczym nie nadąża! Zresztą nie dziwię, skoro zostawiliście go tu samego. - facet skrzywił się lekko.
- Musieliśmy. Nie znajdziemy ich siedząc tu na dupie. Zresztą on też szuka...
- Właśnie! Szuka. Musi szukać mojej żony i dziecka, latać po zakupy, załatwiać inne pierdoły, a ty masz pretensje, że akurat te łażenie po sklepie przejęła od niego sąsiadka! Sam się za to weź, nie będzie musiała ona! - objechałem go znów odwracając się do niego na moment dosłownie a potem znów podszedłem do okna.
Na dodatek oparzenie na szyi coraz bardziej dawało mi się we znaki. Kiedy już się jakoś podźwignąłem na nogi jakoś było. Ale przy siadaniu, a już w ogóle przy wstawanie z łóżka... Myślałem, że... Ból promieniował aż do głowy, był taki dzień kiedy bolały mnie wszystkie zęby z lewej strony. Błagałem Boga w myślach, by mi pomógł.
- Przepraszam! - ktoś wpadł do środka. Po chwili zobaczyłem, że to właśnie ten młody.
- Co się stało? - zapytałem czując ucisk w żołądku.
- Znalazłem młodego! - wypalił co najmniej jakby to był jego ukochany kotek. Sam od razu o mal nie zacząłem lewitować.
- Co?! Gdzie?! Gdzie są?! - zalałem go od razu pytaniami dopadając do niego. Drugi starszy facet odciągnął mnie od niego.
- Daj mu powiedzieć. - mruknął. Młody odchrząknął i zaczął.
- Nie wiemy jeszcze gdzie mieszkają, ale na pewno w tej okolicy. Chłopak chodzi do szkoły średniej tu niedaleko. - powiedział. To nie do końca było to co chciałem usłyszeć, ale i tak była to dobra wiadomość. Przynajmniej wiedziałem gdzie się uczy.
- Gdzie ta szkoła? Jedziemy. - powiedziałem od razu, ale starszy mnie powstrzymał.
- Po co ty chcesz tam jechać?
- Jak to po co?! - zapytałem patrząc na niego jak na głupka. - Chcę go zobaczyć!
- Zobaczysz go w swoim czasie, uspokój się. Między innymi po to tu też przyszedłem. - stwierdził. Popatrzyłem na siebie razem z młodym, który tu wparował. Nie miałem pojęcia o co chodzi i on chyba też.
- Co...
- Ty młody mozesz o tym jeszcze nie wiedziec, dowiedziałem się tego niedawno. Twój syn - zwrócił się znów do mnie. - Będzie występował na tym samym koncercie co ty. - wytrzeszczyłem na niego oczy.
- Jak...
- Na tym, który jest organizowany od kilku tygodni.
- Jutro?!
- Tak. - odpowiedział spokojnie, jak zawsze. Nigdy nie tracił opanowania. - Jako ostatni. Ty zaśpiewasz przed nim. Będziesz mógł sobie na niego popatrzeć.
Nie wiedziałem co zrobić. Co będzie lepsze, jeśli zacznę skakać z radości czy kiedy się popłaczę. Może przy okazji uda mi się go zaczepić...
- Zapomnij o podchodzeniu do niego. - powiedział jakby czytał w moich myślach.
- Ale...
- Żadnego ale. Naprawdę. - popatrzył mi uważnie w oczy.
- Ale może uda mi się dowiedzieć, gdzie się przeprowadzili! - wywarczałem.
- I tak panu nic nie powiedzą. - odezwał się nagle młody, który do tej pory tylko nam się przyglądał. Oboje na niego spojrzeliśmy. Speszył się lekko. - No tak. On może dałby się jakoś uhaczyć, ale jego matka... Podejrzewam, że będzie się trzymać blisko syna, a ona na pewno nie będzie chciała rozmawiać z obcymi, chocby nie wiem jak wyglądali. - zmierzył mnie wzrokiem. - Raczej będzie chciała go stamtąd zabrać jak najszybciej.
No to akurat była prawda. Podejrzewałem, że tak własnie będzie.
- Ale jeśli uda mi się go przydybać gdzies na chwilę chociaż...
- I co mu powiesz? - wtrącił się Josh. Zapowietrzyłem się chcąc coś powiedzieć, ale nie wiedziałem nawet co. - No właśnie. Pewnie tak samo jak teraz wyglądałbyś w takiej sytuacji z nim sam na sam. A on wziąłby cię za jakiegoś psychopatę i szybko się ewakuował.
- To co mam zrobić?!
- Swoje. Pokazać gębę, posadzić dupę tam gdzie ci każą, zaśpiewać i wypierdalać stamtąd nawet się na nich nie oglądając. - wyrecytował spokojnym jednostajnym głosem jakby nigdy nic. Skręcało mnie w środku. - Wiesz, że i młody i ja mamy rację. - dodał mrucząc cicho.
Mieli. Ale co z tego, jeśli ja chciałem choć raz z nim porozmawiać?
W końcu kiwnąłem tylko głową i zgodziłem się trzymać od tego z dala, ale... No właśnie. To wcale nie znaczyło, że nic nie zrobię. Czasami trzeba było im coś powiedziec, by się na chwilę odczepili, ja wtedy mogłem zrobić to co uważałem za stosowne.





- Nie denerwuj się tak. - powiedziałam do młodego, który stał już w korytarzu z miękkimi kolanami.
- Daj spokój... - mruknął tylko. Oczy miał mokre. Naprawdę się stresował.
- Dasz sobie radę! - złapałam go za łokieć i wyprowadziłam prawie na korytarz z mieszkania. 
- Nie, ja nie mogę. - powiedział nagle i wprysł z powrotem do domu. Popatrzyłam na z nim przez moment. Postanowiłam, że zawiozę go tam choćby siłą.
- Nie rób siary, jak wy to mówicie! - weszłam za nim i dosłownie siłą wytargałam go z mieszkania. - Jedziemy!
- Ale mama! - zakrzyknął lekko spanikowany.
- Nie ma! Jedziemy. Poradzisz sobie. Wszyscy w ciebie wierzą! Ciotki za oceanem będą oglądać, chcesz ich wszystkich zwieźć?
- Nikogo nie chcę zawodzić. - burknął. Może to był taki chwyt poniżej pasa, ale jakoś trzeba było go zmobilizować.
- No to ruszaj się! - pociągnęłam go za sobą.
Jechaliśmy na stadion narodowy. Tam właśnie miał się odbyć ten koncert, w który, jak mój synek sam stwierdził, został władowany. Z tego co zdążyliśmy się dowiedzieć, będzie tam wiele innych występujących, ale i innych gwiazd, które zaśpiewają. Mój synek miał wystąpić jakoś ostatni. Skojarzyło mi się to z wisienką na torcie. Chyba nie muszę mówić dlaczego. A on sam chyba też o tym pomyślał.
Dowiedzieliśmy się też że ma się pojawić ten facet, którego wynajęli do nagrania teledysków... Ciekawa byłam czy w realu też tak wygląda jak w tym klipie czy to jednak nie do końca tak. Może faceta po prostu tak ucharakteryzowali? Nie wierzyłam, żeby ktokolwiek był do niego aż tak podobny. Poza Mateuszem oczywiśćie, który wyglądał jakby go żywcem zjadł.
Kiedy porównywałam jego zdjęcia z jego ojcem kiedy miał tyle lat co on. Identyczny po prostu. Wiec niczym dziwnym było, że go tam chcą na tym występie. To, że on nie chciał niestety mało kogo obchodziło. Ale myślałam, że jakoś się z tym pogodzi i da sobie radę. Z pewnością. Byłam pewna. Chodził na próby. Może nie było ich tak znowu wiele, ale miał talent. Wiele mu nie potrzeba było.
Kiedy już zajechaliśmy na miejsce było grubo przed czasem. Ci wszyscy musieli się przecież przygotować. Ja natomiast po życzeniu mu powodzenia udałam się na trybuny. Było już tam trochę osób, ale niezbyt wiele. I spotkała mnie niespodzianka. Nie wiedziałam czy miła, ale jednak.
- Dona! - usłyszałam za sobą w pewnym momencie. Obróciłam się i oczy wyszły mi na wierzch ze zdziwienia.
- Jermaine. - mruknęłam kiedy do mnie podszedł. Uśmiechnęłam się lekko. Wiedział, że mimo wszystko wciąż za nim nie przepadam. Nic się z tym nie dało zrobić. - Co słychać? I co tu robisz?
- No jak to co? - zaśmiał się. - Myślisz, że odpuściłbym sobie takie show? Muszę zobaczyć w końcu bratanka w akcji.
- A on wie, że tu jesteś? - mruknęłam idąc dalej, a on oczywiście za mną. 
- Nie wiem, może jeszcze nie. Ale na pewno się dowie. - powiedział wesoło. - A co z tobą? - doszukałam się w tym pytaniu drugiego dna. Chyba wiedziałam o co mu chodzi.
- Po staremu. - odpowiedziałam jakby nigdy nic. Nie chciałam rozmawiać o jego bracie.
- O. Twój mąż dogadał sie w końcu z młodym? - podpytał. - Jak tam w ogóle żyjecie? - wyzezowałam na niego.
- O co ci chodzi? - wyszczerzył się.
- O nic. Po prostu, gdybyś w końcu uznała, że on nie jest najlepszą partią to... Wiesz. - poruszył lekko brewkami. - Chętnie zaproszę cię na kolację. - parsknęłam śmiechem.
- Sorry, ale niestety. Masz pecha. - ukrył twarz w dłoniach udając załamkę.
- No nic. Muszę się z tym w końcu pogodzić! - wiedziałam, że żartuje, ale czasami te żarty naprawdę mnie wkurzały. Teraz jednak byłam w dobrym humorze, więc tylko się uśmiechnęłam. - Chodź, poprowadzę cię na górę. To najlepsze miejsca. Chyba nie będziesz tu wyciągać szyi, co?
Zaskoczył mnie lekko, ale poszłam z nim. I rzeczywiście, widok stamtąd był o wiele lepszy. Widziałam całą scenę, która była jeszcze pusta, ekrany były dobrze widoczne, wiedziałam, że nic mnie tu z tego widowiska nie ominie. Inni mnie nie interesowali, nie mogłam się doczekać, aż młody nie wyjdzie na scenę. Narzekał, ale wiedziałam, że jak już wyjdzie to sobie poradzi.
- A jak młody? - usłyszałam.
- Zestresowany. - odpowiedziałam spoglądając na swojego towarzysza. Zaśmiał się.
- Z tego co słyszałem to nie ma się czego bać.
- Słyszałeś? Co słyszałeś? - zadziwił mnie trochę.
- No co? Nie wiesz? - popatrzył na mnie większymi oczami.
- Nie.
- Nagrali go na tym festynie czy co to było i w internecie można go łatwo obejrzeć. Nie omieszkaliśmy też popatrzeć. Szkoda tylko że stał tylko w miejscu...
- Tutaj pewnie da czadu. - stwierdziłam poprawiając się na swoim siedzeniu. Przyznał mi rację. W końcu geny to geny.
- Mike pewnie byłby zachwycony. - powiedziałam w pewnym momencie siedząc i usiłując się uśmiechnąć. Znów coś mnie napadło. Starałam się nie rozkleić. Jer spojrzał na mnie tak jakoś dziwnie. Chyba chciał coś powiedzieć, ale w końcu zrezygnował i nie powiedział nic. Tylko odwrócił się do sceny.
Nie czekaliśmy długo. Zaledwie siedziałam tam z nim godzinę. W pewnym momencie przeprosił mnie i powiedział, że musi tam iść. Pewnie miał w tym jakiś swój udział. Zostałam sama, ale nie na długo. Po zaledwie może dziesięciu minutach podskoczyłam wystraszona gdy moja przyjaciółka Iwa trzasnęłam mnie w ramię i przywitała się radośnie.
- Iwa... - wydyszałam starając się opanować. Zaskoczyła mnie. Zaśmiała się tylko.
- No co! Rozchmurz się! - obok niej usiadł Fabian.
- A gdzie Mateusz? - zapytał. Uśmiechnęłam się. Nie wiedziałam czy mu powiedziała czy nie. Ale chyba nie bo uśmiechnęła się w dokładnie taki sam sposób jak ja.
- Niedługo pewnie przyjdzie. - stwierdziła.
Do rozpoczęcia imprezy zostało jeszcze pół godziny. Przegadałyśmy je a jej syn pisał coś ciągle na komórce.
- Do kogo tak drukujesz? - Zapytała go.
- No do Mateusza. Ciągle pisze, że będzie ale wciąż się nie pojawia. Dureń jeden! - trzasnęła go lekko przez łeb.
- Zaraz go zobaczysz.
W końcu się zaczęło. Na scenie widziałam różnych ludzi. Mniej lub bardziej podobnych, ale większość była na niego po prostu stylizowana, głównie jeśli chodzi o włosy. Ubiór no to wiadomo. Ale poza tym... nie było w nich nic z prawdziwego Michaela. Śpiewali jego stare piosenki, które jeszcze zdążył nagrać. Głównie z 'Thrillera" i 'Bad". Ale także z tej ostatniej, nieszczęsnej płyty 'Dangerous'.
Kawałki były dobre. Ale nawet jeśli ktoś uznał, że ci faceci mają podobny wokal do Michaela, to moim zdaniem bardzo się pomylił. Przynajmniej ja kiedy ich słuchałam nie widziałam ani nie słyszałam nic z Michaela w tym wszystkim. Śpiewali ładnie... O ile w ogóle mogłam tak powiedzieć nie znając się na tym kompletnie. Ale to nie było to.
Ludzie krzyczeli, było to raczej spodziewane. Przynajmniej w taki sposób mogli znów poczuć swojego idola. We własnej skóze niestety już im się nie pokaże. Każdy miał widać swój repertuar, bo nie spędzali na scenie więcej niż piętnaście minut. Między nimi występowały także inne gwiazdy. O oto na przykład Madonna. Zmieniła się bardzo przez te dwadzieścia lat, ale rozumu jej na pewno nie przybyło. Coś tam powiedziała, pouśmiechała się, postrzelała na mój gust swoją głupotą, zaśpiewała i poszła. Królowa Popu, pf. Ale nie tylko ona. Bo pokazało się wiele innych.
Zastanawiałam się ile im musieli zapłacić, żeby w ogóle chcieli się tu pojawić. Wydawało mi się, że nie bardzo takie osobistości będą się pchały do Polski, raczej rzadko ktoś ze Stanów dawał tu koncerty... A przynajmniej ja nie przywiązywałam do tego wielkiej wagi, więc coś mogło mi umknąć w tym względzie. Tak czy owak wydawało mi się, że dla samej przyjemności tu nie przylecieli. A już na pewno nie ona.
Dopiero później zauważyłam po co też 'królowa' mogła chcieć się tu pojawić. Pokazano kulisy i od razu młody Fabian wydał z siebie zduszony okrzyk. Na wielkim ekranie pokazali się ci, którzy już występowali i zakończyli na dzisiaj swój występ, ale także ci, którzy dopiero wyjdą na scenę. Między innymi też właśnie...
- Mateusz?! A co on tam robi?! - zakrzyknął. Zaśmiałam się razem z Iwą.
- To samo co oni. - odpowiedziałam. Chyba nie wierzył. - No przecież wiesz, że śpiewa.
- Od jakichś... trzech tygodni? - zrobił głupią minę. - Nigdy wczesniej mi nie mówił! A teraz jeszcze to! Co on sobie myśli?!
- Weź przestań! - Iwa zasunęła mu czapkę z daszkiem na oczy. Burknął coś po cichu pod nosem i poprawił ją sobie. Pokręciłam głową ze śmiechem.
Ale zanim Mateusz wyszedł na scenę, pojawił się na niej ktoś zupełnie inny... A jednocześnie bardzo podobny. Nawet go specjalnie zapowiedzieli, nieco bardziej hucznie niż poprzednich.
W pierwszej chwili nawet nie skojarzyłam jego imienia i nazwiska... ale za chwilę coś mi się przypomniało. Jak ten facet mówił, że jak się nazywa ten jego szef? Jencins? Właśnie o takim nazwisku wyszedł facet na scenę. I był to ten facet który grał w teledyskach... Dech mi zaparło.




A ja myślałam, że to jakiś fotomontaż. Na żywo wyglądało to... To było jeszcze bardziej porażające niż w tym teledysku, który pokazał mi Mateusz. Co najmniej jakby go naprawdę sklonowali. Jak tą owcę. Jak ona miała na imię? Boże, NIEWAŻNE, jak ja mogę myśleć o owcy, kiedy przed nosem, kilkadziesiąt metrów dalej mam COŚ TAKIEGO! Gdybym stała na pewno bym usiadła. Albo w ogóle się przewróciła z wrażenia, jakie to na mnie zrobiło. To było jak uderzenie obuchem w głowę, jakby mnie trafił piorun. Nie dało się tego jednoznacznie określić, tego uczucia jakie nagle się we mnie obudziło. Nie wiedziałam co to jest, ale miałam wrażenie jakbym naprawdę widziała Michaela.
Opanuj się, kobieto, nie masz już dwudziestu lat, krzyczałam do siebie w myślach! Choćby nie wiem jak wyglądał, on NIE JEST NIM! Musiałam sobie to powtarzać chyba ze sto razy, a do tego pewnie też musiałam WYGLĄDAĆ, bo Iwa przyglądała mi się uważnie. Chyba coś do mnie mówiła, ale ja wgapiałam się tylko w te wielkie ekrany. Jeden największy ja jego plecami, wyświetlał kadry z teledysku do piosenki, którą śpiewał, 'Remember the Tima'... Dwa trochę mniejsze po jego bokach pokazywały jego.
I właśnie... ŚPIEWAŁ. ON ŚPIEWAŁ. Jeśli ci wszyscy przed nim chcieli uważać, że mają głosy podobne do oryginału to teraz moga pakować manele, bo on ich pobił na głowę. Gdybym zamknęła oczy i zapomniała o tym, że on zmarł te dwadzieścia lat temu mogła bym uwierzyć, że to naprawdę on. Od tych pieprzonych dwudziestu lat nie słyszałam jego głosu, a tu... jakby go zaprogramowali.
Siedział na środku sceny na czymś w rodzaju tronu. Zresztą podobne były przed chwilą pokazywane na klipie... Sceneria pierwsza klasa, naprawdę... Nie wywijał jakoś specjalnie, siedział i jedynie, jakby to powiedzieć, 'symbolicznie' się poruszał. Od czasu do czasu wstał, coś tam zrobił i siadał znów nonszalancko. Miał to wyćwiczone do perfekcji... przynajmniej w moim odczuciu. Nagle niespodziewanie zza kulis wyszło kilka kobiet zrobionych na Egipcjanki i zaczęły tańczyć. Po chwili pojawili się też faceci, wyglądało to trochę groteskowo, ale chyba o to im chodziło. I wtedy dał czadu.
Z tego co zdążył mi powiedzieć syn, ten facet jest w wieku jaki teraz miałby Michael, gdyby żył. Ale bynajmniej nie wyglądał na cherlaka ani gościa męczonego przez reumatyzm. Popylał razem z nimi, choć układ chyba nie był aż tak skomplikowany, praktycznie wszystkie kroki wykonywał w jednym miejscu... Podobne do tej choreografii  z klipu. Wszystkim na około chyba bardzo się to podobało, bo huczeli jakby ich coś opętało. Wtedy takze Iwa zdołała się w końcu dohuczeć do mnie.
- DONA! - ocknęłam się raptownie. Spojrzałam na nią zdezorientowana co chwila odwracając głowę by spojrzeć znów na faceta. - Co się z tobą dzieje?!
- Co? O co ci chodzi? - naprawdę byłam skołowana, nie wiedziałam co się wokół mnie dzieje. Widziałam tylko tego faceta...
- Wgapiasz się w niego jak w kawał mięsa!
- Nie widzisz jaki jest podobny?! - prawie wskazałam na niego paluchem, co nie jest kulturalne. - Myślałam, że tylko go tak zrobili, ale chyba nie musieli...
- Dona. - złapała mnie mocno za ramię. Spojrzałam znów na nią. - Zapomnij o tym gościu, słyszysz?! Ja już teraz czuję zapaszek kłopotów! ZAPOMNIJ! Za chwilę na scene wleci Mateusz, odbębni swoje i jedziemy do domu! - patrzyła na mnie wielkimi oczami.
- Ale co ty... - o co jej chodziło?
- Widzę jak na niego patrzysz! To nie jest Michael! Dobrze cię znam, władujesz się w niezłe gówno nawet nie będziesz wiedziała kiedy!
- Odbiło ci?! - co ona mi insynuuje?! Mimo tego gdy na niego patrzyłam czułam przyjemny ścisk w żołądku. - Jestem po prostu zdumiona, nic więcej!
- Jesteś czerwona jak piwonia, oczy ci się świecą, a gęba zaczyna uśmiechać, to nie są objawy zdziwienia! - powiedziałam wciąz patrząc na mnie wielkimi oczami. - Mówię ci już zawczasu, żebyś się opanowała, Dona.
- Jestem opanowana, to ty teraz świrujesz! Przestań! - wyrwałam swoją rękę z jej uścisku i popatrzyłam znów na gościa. Własnie kończył. Coś tam mówił... Nie zwracałam nawet uwagi co konkretnie, wsłuchiwałam się w jego głos. I wodził oczami po całej widowni, jakby czegoś szukał. Ciekawe czego. A może po prostu patrzy...? I nic więcej...
W pewnej chwili jednak jego wzrok zatrzymał się w sektorze, w którym ja siedziałam. Zająknął się nieco, ale w końcu dokończył swoją myśl. Patrzył przez chwilę w naszą stronę i miałam nieodparte wrażenie, że patrzy prosto na MNIE. Paranoja, pomyślałam. Udałam, że nic mnie to nie obchodzi i zaczęłam sama się rozglądać na boki. Po chwili zszedł już ze sceny...
Ufff... To westchnienie chyba było zbyt głębokie. Co mi się stało, pomyślałam... Chyba oszalałam. Kiedy w końcu Mateusz wyszedł na scenę, nieco odetchnęłam, ale po chwili znów... Był taki podobny do swojego ojca... ale i do tamtego faceta. Boże, o czym ja myślę, skarciłam sama siebie. Jeszcze tylko tego mi brakowało, rozmyślania o obcym gościu, który tylko z wierzchu wygląda tak jak mój ukochany pierwszy mąż. Poza tym z całą pewnością nie ma z nim nic wspólnego.
Młody oglądał się jakby nieco za siebie wychodząc przed publikę. Pewnie też go widział i pewnie też tak jak ja był co najmniej zaskoczony. Ale jemu chyba o wiele szybciej udało się o tym zapomnieć. Poszło mu to zaskakująco łatwo. A tak się stresował przed samym wyjazdem. Uśmiechnęłam się. Kiedy go zapowiedzieli po prostu zaczął śpiewać bez zbędnych ceregieli to co sobie przygotował. Wybierał te dwa utwory bardzo starannie. Nie przypadkowo. I tak jak powiedział Jermaine, tym raziem nie stał tylko w jednym miejscu. Scena była jego, nie wywijał nie wiadomo czego, po prostu chodził,  nie można było oderwać od niego wzroku. Teraz naprawdę przypominał ojca do złudzenia. Wystarczyło tylko poszukać w internecie jakiś film z jego występów i każdy będzie wiedział o czym mowa.
Zobaczyłam też, że ten cały Jencins wyszedł cichaczem zza kulis i schował się gdzieś z tyłu. Schował się to raczej pojęcie względne bo całego go było widać, ale usiadł gdzies tam z innymi, któzy chyba byli operatorami czegoś tam i patrzył na młodego przez cały czas. Z tego co mi powiedział syn przyszykowali razem z nim jakieś widowisko. Niby nic wielkiego, ale jednak, nie chciał mi jednak skubany nic powiedzieć. Z niecierpliwością wyczekiwałam tego jego pokazu. A TAMTEN wciąz tam siedział...
Pierwsza piosenka dobiegła końca i nic się szczególnego nie wydarzyło. Ludzie krzyczeli, wariowali, nic nowego. Płynnie przeszedł do drugiej ostatniej. Przemieścił się w takie jakby ogrodzone miejsce, wcześniej nie zwróciłam nawet na to uwagi. Nie wyróżniało się jakoś specjalnie, dopiero POTEM... wszyscy zobaczyli co to.
Zgadywałam, że to już był prawie koniec utworu, a więc też jego występu. Nagle niz  z tego ni z owego wzniósł się w górę na platformie, która była mostem, jakieś osiemnaście metrów wyżej. Ludzie niektórzy w okół mnie zaciągnęli sie powietrzem inni zaczęli krzyczeć jeszcze głośniej. Razem z Iwą klaskałyśmy radośnie obserwując całość... Cały most rozstąpił się, co ujawniło, że był złożony z trzech osobnych części.
Ale w następnej chwili coś się stało... Środkowa część, na której stał zadygotała jakoś dziwnie... a w następnej chwili runęła w dół jak kamień. Na stadionie momentalnie zaległa cisza, dzięki której wyraźnie było słychać huk z jakim metal uderzył o ziemię. Serce mi stanęło. Muzyka grała, ale... Kurz unosił się na scenie, ludzie zaczęli biegać we wszystkie strony... a ja siedziałam jak sparaliżowana. W następnej chwili znów usłyszałam jego głos.  Śpiewał dalej, kurz lekko opadł i widziałam jak gramoli się na scenę z uskoku pomiędzy sceną a dalszym terenem stadionu. Wszedł na nia cały lekko utykając na jedną nogę i tak sobie dokończył piosenkę. Dopiero potem pokuśtykał na zaplecze, a jeszcze zanim tam znikł ktoś do niego dopadł i wciągnęli go tam niemal. Już chwilę później słyszałam karetkę.
Nie wiedziałam co zrobić najpierw czy zacząć krzyczeć z przerażenia czy może jednak płakać, a może w ogóle rzucić się przez tych ludzi, żeby go znaleźc i zobaczyć czy nic mu nie jest. Co to w ogóle miało być?
Byłam gotowa naprawdę zacząć nawet pełznąc między wszystkimi rozwrzeszczanymi ludźmi, ale wtedy zobaczyłam jak ten Jencins wlatuje jak z procy w miejsce gdzie upadł most i za czymś tam grzebie... Po chwili wyprostował się i zobaczyłam, że trzyma w ręce jakiś gruby kabel... Był jakby urwany. Spojrzał w górę prosto ponad sobą. Ja też tam spojrzałam. Dokładnie nad nim na najwyższej platformie stał inny facet, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Wychylał się lekko przez barierkę aż chwycił dyndającą luźno drugą część kabla. Jego koniec też wyglądał na porwany. Przynajmniej z tej odległości. Spojrzeli na siebie, jeden na drugiego. Co najmniej jakby właśnie dowiedzieli się o czymś strasznym...

czwartek, 27 października 2016

Resurrection. - 5.

Hej. :) Oto kolejny planowo. A następny pojawi się w sobotę. :) Zapraszam.
***



Mieszkanko było naprawdę bardzo przytulne. Mateusz cieszył się przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, będzie mógł pomieścić wszystko co ze soba zabrał, bał się, że nie będzie miał gdzie poustawiać tych wszystkich swoich rupieci. Ale jak tylko pojechał wtedy z nami oglądać to mieszkanie z miejsca przypadło mu do gustu i powiedział, że możemy je brać choćby od ręki. I tak zresztą zrobiliśmy. Po drugie, jak sam już kiedyś stwierdził, w końcu będzie chodził do szkoły z kumplem i tym samym częściej się z nim spotykał. Nic nie mówił, ale widziałam gołym okiem, że jednak z jakiegoś powodu żałuje, że odszedł z tamtej szkoły.
- Hej, młody. - zagadnęłam kiedy któregoś dnia, jakiś tydzień po przeprowadzce zajrzałam do jego pokoju. Akurat zerkał na telefon i schował go szybko jakby się czegoś obawiał z mojej strony. Wyszczerzyłam się. - Co? Jakaś panna pisze?
- Panny piszą cały czas. Chociaż niektóre już dały sobie spokój, kiedy przestałem im odpowiadać. Ale chyba nie wszystkie umieją się z tym pogodzić. Jedna na odchodne wygarnęła mi w ostatni dzień kiedy byłem jeszcze w tamtej szkole, że najwidoczniej uważam się za jakiegoś boga, skoro tak bez słowa kopnąłem ją w dupę i nawet nie raczyłem wyrazić tego w kilku prostych słowach chociażby w głupim smsie. Co najmniej jakbyśmy już byli razem! - zaśmiałam się. Usadowił się wygodniej na swoim łózku.
- Niektóre tak mają. A jest jakaś fajna?
- Nie ma. - odpowiedział natychmiast i odwrócił głowę ode mnie. - Fajna została TAM.
- Nie masz do niej numeru? Może po prostu sam się do niej odezwij jak ona sama nie chce.
- Mam numer. Pisałem. Nie odpowiedziała.
- Ile razy do niej pisałeś? - zapytałam siadając obok niego.
- Raz. - powstrzymałam uśmiech.
- Napisz znowu. Może akurat wtedy nie zauważyła, albo nie mogła po prostu w tamtej chwili odpowiedzieć. Baby mają czasami tak, że odczytają, powiedzą sobie, że skoro teraz nie moga to odpowiedza później, a jak już jest to później to stwierdzają, że nie ma już sensu po takim czasie, zwłaszcza, jeśli ktoś napisał do nich pierwszy raz. Pewnie myśli coś w style, że masz teraz coś lepszego do roboty niż odczytywanie jej spóźnionego smsa. - patrzył na mnie jak kosmitę. - No tak. Możesz mi wierzyć, wiem co mówię.
- Wierzę ci, ale to jest w ogóle bez sensu. Chyba wiadomo, że jak SAM napisałem to będę czekał na odpowiedź, co nie? Baby! - fuknął. Zaśmiałam się.
- Tak już jest, niestety. Wiem z własnego doświadczenia. - zerknął na mnie ciekawski.
- Z ojcem też tak miałaś? Że pisał do ciebie, a ty...
- Wtedy to były jeszcze inne czasy. Ale wszystko sprowadza się do tego, że kobieta to kobieta. Facet jej nigdy do końca nie zrozumie. Ja z twoim ojcem poznałam się przez przypadek. Gdybym nie wyjechała do Stanów, nigdy bym go nie poznała. Czasami przypominam sobie tamten dzień, kiedy już całkiem zrezygnowana wybrałam się w deszczu na spacer, w środku burzy. Ciemno było jak... - uśmiechnęłam się patrząc na niego. - W pierwszym momencie nawet nie wiedziałam, że to on bo mi się nijak nie przedstawił. Szukałam pracy i za nic nikt nie chciał mi jej dać. - wymruczałam z kwaśną miną. - Nie byłam tam zalegalizowana, nikt nie chciał takich przyjmować. Dzisiaj to jest inaczej, masz wizę lecisz i masz wszystko w dupie. Wtedy tak nie było. Spotkałam go na ławce w parku. Też lubił spacerować w deszczu. - spuściłam lekko głowę i uśmiechnęłam się delikatnie. - Wyciągnął ze mnie co się dzieje i dał numer do siebie, mówiąc, że to kontakt do pewnego pana, który chętnie przyjmie mnie do pracy. - młody zaczął chichotać. - Śmiej się, śmiej! Musiałbyś widziec moją minę kiedy zajechałam na miejsce.
- Wyobrażam to sobie. - popatrzyłam na niego.
- Teraz cała tamta posesja jest twoja. - mruknęłam czochrając go znów lekko po włosach i znów mi uciekł. Wyszczerzyłam się znów.
Tak, kiedy skończył osiemnaście lat przepisałam Neverland na niego, cały. I połowę reszty. Która leżała na kontach bankowych. Z dopiskiem iż od momentu osiągnięcia pełnoletności do dwudziestego piątego roku zycia może ruszyć zaledwie 1/10 tego co mu przypada, kiedy będzie miał trzydzieści lat, będzie mógł rozporządzać połową, a kiedy stuknie mu czterdziestka będzie miał dostęp do całości. Był rozważnym młodym człowiekiem, ale wiadomo jak to jest. Wolałam to wszystko zawczasu zabezpieczyć, żeby mu przypadkiem kiedyś coś nie odwaliło i nie przepieprzył wszystkiego na przysłowiowe panienki i nie tylko. Oczywiście dziedziczy też po mnie wszystko, więc kiedyś będzie przypadać mu 100%.
Jednak on sam jakoś się nie spieszył, żeby na przykład się tam przeprowadzać.
- Jutro twoje urodziny, mamuś, robisz coś w domu? - zapytał nagle na co spojrzałam na niego wielkimi oczami.
- Nie, a co mam robić? - otworzył szeroko oczy.
- Jak to nie, masz urodzinki, a urodzinki trzeba obchodzić!
- Tak. - parsknęłam śmiechem. - Masz rację, trzeba obchodzić, ale max do trzydziestego piątego roku życia. Robię się coraz starsza.
- Co ty gadasz! Nie musisz nawet nic pichcić, zamówi się jakies placki i już! Żarcie tak samo z restauracji i po wszystkim! Zaraz dzwonie do dziadków!
- Dzieciaku, uspokój się! - spojrzał na mnie.
- Do innych też. - stwierdził, po czym zaczął wykręcać numer.
- Do jakich innych?
- Co Iwy, do Janet, do LaToyi, do... no do wszystkich, co ci będę wymieniał!
- Zwariowałeś? - bąknęłam patrząc na niego z wielkimi oczami.
- Nie. Kocham cię. - uśmiechnęłam się automatycznie i pokręciłam głową poddając się.
- Rób co chcesz, ale ja się niczym nie będę zajmować. - mruknęłam wstając z jego łóżka.
- Już wszystko załatwione. - rzucił jakby nigdy nic.  Wytrzeszczyłam na niego oczy odwracając się do niego przodem.
- Co takiego?
- No, przypuszczałem, że tak właśnie będziesz chciała zrobić, a więc, że nic nie zrobisz, więc ja już w porozumieniu z tym cymbałem nawet wszystko załatwiłem. - tu mnie zaskoczył.
- Współpracujesz w konspiracji z Darkiem? - zapytałam z szerokim uśmiechem.
- Nie przyzwyczajaj się. - burknął po czym zaczął do wszystkich dzwonić.
- Odpuść sobie Jacksonów.
- Niby czemu? - zapytał zdziwiony.
- Bo i tak się nie pojawią. Dzieciaku. - uśmiechnęłam się lekko.
- A nie muszą wcale. Ważne, że im przypomnę. - zarechotał.
- Dobra, rób co chcesz. - powiedziałam w końcu i poszłam do kuchni. Westchnęłam cicho. Mogłam nawet przypuszczać, że mój synuś w przyszłości znajdzie nawet sposób na to bym dociągnęła nawet setki byle tylko mógł mi wyprawiać urodziny. Skąd mu się to nagle wzięło? Kiedy taki nie był. Uwagę przykładał tylko do SWOICH urodzin.
Spojrzałam na zegarek, dochodziła czternasta. Trzeba było zabrać się za gotowanie obiadu...





Mijały kolejne dni. Polska nie zmieniła się zbytnio. Wszelkie zmiany były tak małe i drobiazgowe, że nie dało ich się szczególnie zauważyć. O, jedyne co widać było OD RAZU, to kosmiczne ceny produktów po wejściu do UE. To dało się zauwazyć.
Kiedy ja tu ostatni raz byłem...? Sięganie pamięcią wstecz było dla mnie wyjątkowo bolesne. Kiedy ograniczałem się tylko do skupiania się na teraźniejszosci, przynajmniej do niedawna tak było, nie czułem tego bezsensu, jaki mnie ogarniał. Tego poczucia straty, które i tak towarzyszyło mi przez cały czas, gdzie bym się nie znalazł. I nawet już to skupianie się na tu i teraz nie wiele pomagało, bo to tu i teraz skupiało się na niej. A ona była właśnie moją przeszłością, przed którą chciałem sie bronić, by wspomnienia nie doprowadziły mnie do obłędu. 


Wciąz nie wiedzieli gdzie się przeniosła z naszym synem. Myślałem, że się wykończę, to już dwa tygodnie jak nic nie wiem. A miałem nadzieję, że już nigdy nie dojdzie do takiej sytuacji, w której nie będę wiedział co się z nimi dzieje. Gdyby nie te wydarzenia... Gdyby mieli święty spokój, byłoby inaczej. Ale oni nawet nie mieli zielonego pojęcia co im grozi, a ja nie miałem jak ich nawet ostrzec. O porozmawianiu nie wspominając, by im o wszystkim po prostu powiedzieć. Zresztą... jak miałbym to zrobić?
Pojechałbym do niej do domu, zapukał. Otworzyłaby mi piękna czterdziestolatka i na dzień dobry pewnie pomyślałaby, że ma początki schizofrenii. Stałby przed nią klon jej zmarłego męża, do tego powiedziałby jej, że istotnie jest jej zmarłym mężem, a potem jeszcze dodał, że Illuminati polują na jej syna. Stwierdziłbym jeszcze, że na mnie oczywiście też polowali, ale 'jak widzisz, kochanie, udało mi się im czmychnąć, wymagało to tylko pewnego zabiegu jak upozorowanie własnej śmierci, ale nic się nie bój, nic wam się nie stanie'.
I co to miałoby być? Wstałem z fotela w swojej sypialni i podszedłem do okna. Pogoda była nawet ładna. Spadł śnieg, okolica była biała. Blado szare niebo dobrze do tego śniegu pasowało. Drzewa oszronione, kałuże zamarznięte... I dwudziestostopniowy mróz sprawiajacy, że nocami trząsłem się jak osika. Niby grzali ale tak jakoś dziwnie, jakby w ogóle tego ciepła nie było. 
A do tego jeszcze te nagrania klipów. Miałem ogromne szczęście. Cała sceneria została w końcu ułożona w studiu. Do dwóch pierwszych teledysków w całości i nagraliśmy je w ekspresowym tempie, bo większośc ujęć była zlepkiem albo moich starych koncertów albo fragmentów z innych utworów. Ktoś dobrze to wymyślił. Jedynie teledysk do 'Remember the time' nagrywany był w całości. Napisałem go na kolanie w samolocie i od razu stwierdzili, że o wiele bardziej im sie podoba i wykopali ten który już był, a na jego miejsce wstawili ten utwór. Skomponowałem muzykę... Siedziałem całą noc, aż w końcu wszystko było idealne. Musiało być. Jeden z facetów stwierdził po przeczytaniu, że ten tekst jest zbyt wymowny, ale jak mówiłem... dzisiaj nic mnie szczególnie już nie obchodziło. Miałem tylko jeden cel. Ochronić rodzinę przed psycholami, a reszta... niech się dzieje co chce.  
Mieszkanie było duże, tak jak mi powiedzieli. Mieściło w sobie dwie wielkie sypialnie. Z planów budynku jakie mi pokazali wynikało, że w moim pionie mieszkania wszystkie miały właśnie takie rozmieszczenie pomieszczeń, a te znajdujące się na przeciw miały cztery sypialnie ale taki sam metraż jak moje. A więc ja zająłem jedną z sypialni. Na przeciw okna była dość duża wnęka, wchodziło się tam po trzech niskich stopniach. Na ścianie wisiało duże lustro, a pod nim stała toaletka. Dalej mniej więcej na środku stało duże łóżko z kolumienkami i dużym wezgłowiem. Stało na dużym okrągłym puchatym dywanie, który położony był na podłodze wyłożonej panelami. Naprzeciw łóżka były drzwi. Z sypialni wychodziło się na korytarz z którego dalej można było dostać się do drugiej takiej samej wielkościowo sypialni, łazienki i kuchni. Było też małe pomieszczenie na garderobę.
Obok tych drzwi w mojej sypialni stała jeszcze komoda. Ale po za tym nie było tam nic wystawnego. Chyba. Całość była utrzymana w odcieniach czerwieni i fioletu. Podobało mi się choć tak naprawdę nie przywiązywałem do tego jakiejś specjalnie wielkiej wagi. Gości tu przyjmować nie będę.
Tak więc, by nagrać klip do 'Remember the Time' wywieźli mnie radośnie do Egiptu. Warto nadmienić, że potem i tak wrócilismy do Stanów, żeby sklecić wszystko w studio, bo TAM nie udało im sie niczego fajnego znaleźć, a jeśli się udało to rząd nie wyraził zgody, żeby kręcić film na terenie zabytków. Więc... Pozwiedzałem, kupiłem figurkę Echnatona, dorobiłem się oparzeń słonecznych na dłoniach i szyi i wróciłem do Polski. Fascynujące.
O ile oparzenia na rekach jakoś się zagoiły... o tyle to na szyi paskudziło się i to coraz bardziej. Ból nie był jeszcze taki najgorszy, ale czułem, że zanim się to zagoi minie trochę czasu. Czułem gorąco w tym oparzonym placku, który już zdązył pokryć się pęcherzami, miejscami nawet krwawił. Ale tylko trochę. Zakrywałem to delikatnie jałową gazą.  Lekarz, który mi to oglądał powiedział, że przez prawie stuprocentową już utratę barwnika w skórze takie rzeczy będa się zdarzały i będą trudne w obyciu. Mogłem więc się spodziewać, że każde zranienie spowodowane słońcem będzie się przynajmniej na początku paprało.
- Nie do końca. - stwierdził w pewnym momencie. - Oparzenia słoneczne będą paskudne to fakt, ale skóra zmieniła fakturę. Zwłaszcza na dłoniach. - oglądał mi je z bliska, aż poczułem się nieswojo. - Stała się cienka i podatna na różne zranienia. Nawet drobne skaleczenie może być oporne. Stosuje pan coś na to?
- Niby co? - miałem jakies kremy ale specjalistyczne to nie było.
- Zapiszę panu coś... - i dał mi receptę na jakiś kosmicznie drogi w tym polskim kraju krem. Miał wytwarzać jakąś warstwę ochronną, która miała się uaktywniać pod wpływem promieni słonecznych. Nie powiem, bo od czasu jak zacząłem go stosować było lepiej. Na twarz też coś miałem, MUSIAŁEM, bo inaczej wyglądałbym jak te mumie egipskie, nawet gorzej. Ale o szyi, powiedzmy sobie szczerze... zapomniałem.
Dotknąłem lekko palcem przez gazę tego miejsca i syknąłem. Nie mogłem nawet swobodnie odkręcić głowe na bok, od razu stękałem jakby zeżarł kilo czarnej czekolady. Bolało i zauważałem, że coraz mocniej. Spryskiwałem to czymś... Nie wiedziałem nawet czym, bo nie umiałem słowa po polsku, ale z tego czego mogłem się domyślić było to coś dezynfekującego. Ale całośc musiała się zagoić sama.
Przypomniało mi się nagle coś... Kilka dni temu Dona miała urodziny. Skończyła właśnie czterdzieści trzy lata. Wysłałem jej coś. I byłem bardzo ciekaw czy jej się spodobało...
- Sąsiadów mamy całkiem w porządku. Chyba. - usłyszałem głos faceta, który nagle wszedł do mojej sypialni. Miał na imię Josh. Miał pięćdziesiąt lat i pracował w TYM już dwadzieścia lat. Był jednym z tych, którzy uknuli dla mnie tą całą hecę.
- Tak? - odmruknąłem cicho odwracając się z powrotem do okna.
- Tak. Raczej nie mają nic wspólnego z ciemną stroną mocy. - uśmiechnął się lekko. - W naszym rzędzie mieszkają sami staruszkowie. Na przeciw ma mieszkanie jakiś... P... Pierzak? Pieprzak... Pie-piep... Kurwa mać, w każdym bądź razie jakiś szczeniak, który ma raptem trzydzieści parę lat. - stwierdził. Polskie nazwiska...
- Nieważne jak się nazywa, ważne, że czysty. Prawda? - mruknąłem spoglądając na niego. - A Dona?
- Nie wiemy jeszcze. Nigdzie się nie meldowała. - zakląłem pod nosem. - Proszę się nie denerwować...
- Jak mam się nie denerwować, a może nie ma jej... bo... bo... - cała skóra mi ścierpła kiedy o tym pomyślałem.
- Niech pan nie panikuje. - stwierdził. - Jej mąż chodzi normalnie do pracy. Więc raczej nic im nie jest, coś by się działo w takim wypadku. Zdążyliśmy się dowiedzieć, że opowiadał, że się przeprowadza w pracy, ale nie mówił dokąd, chociaż to z niego wyciągali. - spojrzałem na niego.
- Nie chciał mówić?
- Tak, dokładnie.
- Dona jest mądrą kobietą. - mruknąłem patrząc znów w okno, ale nie widziałem w nim nic. - Pewnie instynktownie się wyniosła stamtąd... Nikomu nic nie powiedziała, w obawie, że ktoś będzie wypytywał...
- Być moze. - zgodził się ze mną.
- Znajdźcie ich. - powiedziałem z naciskiem w następnym momencie patrząc na niego.




Byłam akurat w supermarkecie, innym niż ten, w którym pracuje Darek. Wzięłam samochód, więc mogłam od razu kupić wszystko, nie chodzić na raty. Przedtem market mielismy pod nosem, teraz musiałam kawałek przejechać, ale z drugiej strony to też było dobre, nie musiałam chodzić trzy razy, kiedy chciałam zrobić większe zakupy.
Tak więc teraz wyjeżdżałam ze wszystkim przez rozsuwane drzwi i skierowałam się w stronę mojego samochodu. Byłam tak zajęta ostrożnym manewrowaniem wózkiem po oblodzonej powierzchni, że na nikogo nie zwracałam najmniejszej uwagi. Pomyślałam, że te obcasy nie były dobrym wyjściem, powinnam raczej założyć te drugie kozaki na płaskiej podeszwie, ale musiałam już sobie jakoś radzić. Prawie na palcach chodziłam obok swojego auta. Otworzyłam bagażnik i zaczęłam wpakowywać wszystkie torby do środka. Kiedy już wszystko siedziało upchnięte, część także na tylnym siedzeniu, bo wszystko się nie zmieściło, poprowadziłam znów wózek do sklepu.
Dojechanie z nim i wprowadzenie go do środka jakoś mi poszło. Ale przy wychodzeniu już na zewnątrz by dostać się w końcu do auta i pojechać nim do domu już nie miałam tyle szczęścia. Zapomniałam o swoich obcasach i jak tylko zrobiłam pierwszy krok poślizgnęłam się wymachując rękami jak kukiełka i pewnie bym się wyrżnęła jak długa, gdyby nie ktoś, kto akurat wchodził do środka. A ściślej mówiąc, grupa facetów trochę starszych ode mnie. Jeśli w ogóle mogłam ich tak opisywać, bo gęby mieli zasłonięte szalikami. Nic dziwnego, było zimno. Jeden z nich chyba odruchowo złapał mnie w pasie i przytrzymał bym nie rozłożyła sie jak długa.
Zanim sie zorientowałam co sie stało został już postawiona do pionu. Rozejrzałam się nieco. Sama miałam szalik na twarzy i kaptur od płaszcza na głowie. Nie znosiłam zimna, ale za wiele nie miałam do gadania w tej strefie klimatycznej w Polsce. Popatrzyłam na gości. Ten który mnie złapał patrzył na mnie wielkimi oczami jakby zobaczył naprawdę nie wiadomo co, ale nie odezwał się słowem. Wpatrywał się tylko we mnie jak... zaczarowany? Nie wiem, może można tak to nazwać. Reszta też na mnie patrzyła jakby wiedzieli kim jestem i byli wielce zdziwieni.
- Przepraszam... - mruknęłam chcąc odsunąc się od faceta, a ten tak jakby nagle się ocknął i odsunął się lekko ale nie do końca wypuścił.
- Nic... pani nie jest? - zapytał cicho. Nawet nie skontaktowałam, że to angielski. Patrzył na mnie cały czas tak... Dopiero wtedy dostrzegłam jego oczy. Aż mnie skręciło. Było w nich coś... znajomego.
- Nie, nic mi nie jest. Proszę mnie puścić. - powiedziałam nieco nerwowym tonem na co opuścił ręke, którą jeszcze mnie przy sobie trzymał. Wyminęłam go zerkając jeszcze na niego i innych po czym poleciałam do auta ślizgając się co kawałek. Wsiadłam do środka i natychmiast odpaliłam silnik.
Nie miałam pojęcia co mnie tak wzburzyło. Facet jak każdy inny. Mnóstwo ludzi ma brązowe oczy. Pewnie połowa warszawiaków... Ale to nie były byle jakie oczy. Serce waliło mi w piersi. Co to ma być? Musze się uspokoić bo rozwalę się na pierwszym skrzyżowaniu, pomyślałam jadąc starając się opanować. Musiałam się opanować. Karciłam się w myślach, za to co przychodziło mi do głowy. Nawet nie chciałam nazywać tego po imieniu. Bo niby co? Co miałam sobie powiedzieć? Że w tych jego oczach udało mi sie dopatrzeć Michaela? To absurd, wariactwo! To pewnie dlatego, że wciąz za nim tęsknie, pomyślałam w końcu. Że wciąz go kocham, i ten facet z bliska znienacka... To przez to. Odetchnęłam trochę, ale serce wciąż waliło mi w piersi.
Dojechałam w końcu do domu, zaparkowałam samochód i zaczęłam wyciągać wszystko. Z tymi wszystkimi wielkimi tobołami do człapałam się do windy i pojechałam nią na górę. Lekko zdyszana podreptałam dalej pod swoje drzwi. Akurat w tym momencie z mieszkania naprzeciw nas wychodził jakis na oko lekko spanikowany facet. Czułam, że trochę się zgrzałam, miałam wciąż twarz owiniętą szalikiem, patrzyłam jak facet mruczy coś pod nosem zdenerwowany. Na oko mógł mieć pod trzydziestkę. Stanęłam pod swoimi drzwiami, dopiero wtedy mnie zauważył. Rzucił dzień dobry po angielsku. Znowu, następny.
- Dzień dobry... - odpowiedziałam. Zaczął cicho przeklinać pod nosem. - Czy coś się stało? - zapytałam uprzejmie. Taki odruch. Spojrzał na mnie przez ramię wciąż spanikowany.
- Nie, proszę pani, nic się nie stało. Tylko jeśli zaraz czegoś nie załatwie, mój... szef urwie mi łeb!
- A co takiego ma pan do załatwienia?
- A... Drobiazg, ale tyle tego się dzisiaj nawaliło, że nie wiem co wziąć do rąk najpierw. - westchnął wciąż próbując wetknąć klucz do zamka, ale drżące dłonie mu to bardzo utrudniały.
- Może ja będę mogła pomóc?
- Pani? - zdziwił się lekko patrząc na mnie. Uśmiechnęłam się, ale wtedy przypomniałam sobie, że wciąż mam zasłonięta twarz.
- Tak, jesli będe w stanie... - mruknęłam. - Nie mam nic wielkiego akurat do zrobienia...
- W sumie to nic wielkiego, zwykłe zakupy... - zaczął zastanawiając się, ale chyba nie był do tego zbytnio przekonany. Przyglądał mi się podejrzliwie.
- Jeśli pan nie chce, nie będę naciskać. Proponuję tylko pomoc. Co prawda przed chwilą byłam w sklepie, ale mogę pojechać jeszcze raz. - ale na pewno nie do tego samego, pomyślałam.
- Wie pani... To bardzo miło z pani strony, naprawdę, ale... - nie wiedział chyba co i jak ma powiedzieć. - Nie powinienem nikogo do niczego mieszać. - popatrzyłam na niego lekko zdziwiona. A co to? Remiza jakiejś mafii czy co? - Nie powinienem nikogo wpuszczać do mieszkania, a nikogo teraz tam nie ma...
- Ale co to za problem? Pan mi powie co potrzeba, a ja to zostawię w przedsionku zaraz obok drzwi. Nie będę wchodzić dalej. - chyba nie był do tego przekonany, ale  w końcu powiedział.
- Dobrze. - podał mi pojedynczy kluczyk. - Tylko proszę nie wchodzić, naprawdę. A klucz zostawić... w drzwiach od środka. Ja za chwilę będę z powrotem. - i ulotnił się w mgnieniu oka. Patrzyłam za nim jakąś chwilę a potem weszłam do siebie.
Dziwna sprawa. Kogo oni tam trzymają, jakiegoś szejka czy co? Pokręciłam głową. Niech mu będzie, nie będę nigdzie wchodzić. Tylko... nie powiedział co mam kupić...
W tej właśnie chwili zadzwonił dzwonek. Gdy otworzyłam zobaczyłam tego faceta, lekko zdyszanego.
- Przepraszam... Z tego wszystkiego zapomniałem... Proszę, oto lista... - uśmiechnęłam się. Nawet na mnie nie spojrzał. I już go nie było.
Narwaniec, pomyślałam. Gdyby trochę ze wszystkim zwolnił, na pewno dałby radę. Ale nawet się nie rozbierając zeszłam znów na dół, pojechałam do innego marketu i kupiłam te kilka rzeczy. Nie zajęło mi to jakoś super dużo czasu. Kiedy przyjechałam z powrotem od razu podeszłam do tych drzwi, ale były już zamknięte. Klucz miałam, więc wsadziłam go w zamek i przekręciłam. Nie myśląc wiele wsunęłam jedną zaledwie torbę z jakimiś warzywami do środka i już miałam wychodzić, gdy ktoś rozdarł się z jakiegoś pokoju...
- Kto tam?! - i co miałam powiedzieć?
- Eem... Przepraszam... - powiedziałam podnosząc nieco głos by mnie dosłyszał.
- Kim pani jest?!
- Sąsiadką. Mieszkamy naprzeciwko siebie...
- Aha... A czego pani chce? - facet nie wyszedł na korytarz. Gadał do mnie z sypialni z boku, chyba.
- Jakich pan... jakąs godzinę temu, nie mógł tu sobie ze wszystkim poradzić, miał coś ważnego do załatwienia... Podał mi po prostu listę zakupów, więc przyniosłam. Kazał mi to zostawić przy drzwiach. Klucz też tam jest, w torbie. - powiedziałam czekając na jakąś reakcję. Po chwili znów się odezwał.
- Dobrze, dziękuję. - zabrzmiało to tak jakby chciał, żebym już sobie poszła, więc powiedziałam tylko do widzenia i wyszłam zamykając za sobą cicho drzwi.
Kiedy schowałam się już w swoim mieszkaniu zastanowiłam się. To chyba naprawdę musi być ktoś wazny. Ciekawe kto... Ale nie miałam zamiaru się tym zajmować, niech chowając sobie tam kogo chcą, byle byśmy my mieli spokój. Tamten facet nie wyglądał na podejrzanego, więc chyba nie musiałam się niczym martwić. A nie mogłam przeciez teraz o wszystko podejrzewać wszystkich ludzi. To już by była naprawdę paranoja, jak to powiedział Mateusz.
Poukładałam wszystko w szafkach. Na kupowałam trochę rzeczy bo przecież wieczorem zjadą się wszyscy na moje urodzinki a wszystko dzięki mojemu synkowi i mężowi. Będą moi rodzice, rodzice Darka, Iwa z Fabianem, oczywiście, młodzi pewnie i tak sie potem ulotnią do pokoju Mateusza. I to było na tyle  z gości. Janet i reszta już do mnie dzwonili z życzeniami. Więcej gości się nie spodziewałam.
I nie zawiodłam się. Ledwo zdążyłam się przebrać, poukładać to i owo, do domu wrócił ze szkoły Mat. Dzisiaj wyjątkowo ubłagał mnie, żeby wracał tramwajem skoro ja będę robiła takie wielkie zakupy. Denerwowałam się, ale nic mu się nie stało. I tak przytuliłam go mocno. Ścisnął mnie lekko i pocałował w policzek. Nie długo po nim zjawił się Darek, a potem już stopniowo cała reszta.
Rodzice przyniesli mi dwa bukiety kwiatów, i jakiś drobiazg. A mówiłam, żeby nikt żadnych prezentów nie przynosił, oczywiście każdy zrobił po swojemu. Moi teściowie tak samo. Mateusz kupił mi wielką czerwoną róże i też coś tam. Darek też się wysilił. Podarował mi piękny delikatny złoty łańcuszek z delikatną zawieszką. W kształcie serca. Uśmiechnęłam się patrząc na niego. Przytulił mnie mocno i pocałował czule.
- Kocham cię. - powiedział na co nic nie umiałam mu odpowiedzieć. Więc przylgnęłam do niego znów, żeby zrobić cokolwiek. Poczułam jak mnie do siebie przyciska. I to by było na tyle. Usiedliśmy wszyscy przy stole, ktoś włączył telewizor, w tle leciał jakiś program a my zaczęliśmy po prostu rozmawiać. Młody poleciał zrobić kawę do ciasta. Później miałam zamiar zrobić kolację. Dla wszystkich oczywiście.
- Ktoś dzwoni do drzwi. - odezwał się Darek wstając. Byłam ciekawa o co chodzi. Coś nie tak z tymi zakupami czy co? Ale chwilę potem Darek wrócił do salonu z kwaśną miną i kolejnym wielkim, chyba największym bukietem jaki tego dnia dostałam. To nie były tylko jedne kwiaty i dopiero po chwili dostrzegłam, że to cały wielki kosz pełen najprzeróżniejszych pięknych kwiatów. Były tam różne, tulipany, lilie, wszystkie gatunki, które bardzo lubiłam. Uśmiechnęłam się.
- A to od kogo? - zapytałam wstając.
- Od twojego cichego wielbiciela, który przysyła ci kwiaty już od dziesięciu lat. - syknął. Zazdrosny. Podejrzewałam, że bardzo chciałby się dowiedziec, kto mnie tak lubi, ale mnie samej było całkiem miło. Sama próbowałam się dowiedziec kto mi je wysyła, ale za każdym razem okazywało się to niemożliwe. Ktoś nadawał je do mnie anonimowo. Iwa mówiła mi, żebym uważała, bo to może być jakiś psychol. Ale sama jej powiedziałam, że dostaję te przesyłki od lat i nic więcej się nie dzieje, więc nie mam się czego bać.
Wzięłam te kwiaty od niego i postawiłam pod ścianą na komodzie.
- Piękne. - powiedziałam z uśmiechem. Zaczęłam szperać aż dokopałam sie do liściku.
- No proszę. - usłyszałam znów męża. - Widzę, że ta sytuacja bardzo ci się podoba. Ale powiem ci coś jeszcze. - podszedł do mnie. - Tym razem z bonusem. - prychnął i postawił obok kwiatów paczkę. Była kwadratowa i niezbyt duża. Owinięta w łądny papier.
- Nie no to już przesada. - samej zrobiło mi się głupio.
- Bardzo chciałbym wiedzieć co to za zboczeniec, ciekawe co ci przysłał w tej paczce.
- Daj spokój, na pewno nie bombę. - Iwa podeszła do mnie.
- Otwórz to. - powiedziała, chyba sama była ciekawa. Wzięłam paczkę i przeniosłam ją na stół w drugiej ręce trzymając liścik.
Rozerwałam delikatnie papier i...
- O matko... - Iwa tylko tyle była w stanie wystękąc. Ja nie powiedziałam nic, wytrzeszczałam tylko oczy.
W środku była kolia wysadzana diamentami, chyba. Była schowana w czarnym pudełku oklejonym aksamitem, bardzo miłe w dotyku. Wzięłam ją do rąk. Była bardzo delikatna.
- Już ja się dowiem co to za biznesmen!
- Daj spokój... Przeciez ja nie  mogę przyjąć czegoś takiego... - sprawdziłam próbę. To nie było tanie.
- Daj spokój mama! Jak dają to bierz, jak biją to uciekaj, nie wiesz?! A co jest na karteczce? - zapytał mój synek. Spojrzałam...
- 'Do You Remember the Time?' - przeczytałam. - O co tu chodzi...
- Też chciałbym wiedzieć. - Darek zasyczał mi do ucha, był cholernie zazdrosny.
- 'Remember the time?' - teraz mój synek... - Tak nazywa się jedna z nowych piosenek ojca na ostatnią płytę. Jest do niej już nawet nagrany teledysk. Wyciekł do internetu chociaż starali się go zatrzymać.
- Jak? - zapytałam tylko.
- Wynajęli jakiegoś faceta nawet do niego podobnego, naprawdę. - powiedział patrząc na karteczkę. - Zaraz ją poszukam. - w chwilę później wrócił do salonu z komputerem. W następnym momencie usłyszałam piosenkę...

Do you remember
When we fell in love
We were young and innocent then
Do you remember
How it all began
It just seemed like heaven so why did it end?

Do you remember
Back in the fall
We'd be together all day long
Do you remember
Us holding hands
In each other's eyes we'd stare
(Tell me)

Do you remember the time
When we fell in love
Do you remember the time
When we first met girl
Do you remember the time
When we fell in love
Do you remember the time

Do you remember
How we used to talk
(Ya know)
We'd stay on the phone at night till dawn
Do you remember
All the things we said like
I love you so I'll never let you go

Do you remember
Back in the Spring
Every morning birds would sing
Do you remember
Those special times
They'll just go on and on
In the back of my mind

Do you remember the time
When we fell in love
Do you remember the time
When we first met girl
Do you remember the time
When we fell in love
Do you remember the time

Those sweet memories
Will always be dear to me
And girl no matter what was said
I will never forget what we had...



Słuchałam tej piosenki dalej i patrzyłam na faceta, który był po prostu... Takiego podobieństwa jeszcze nie widziałam nigdy. Miał czarne włosy, ale proste, zaledwie lekko falowane, gdzie nie gdzie tylko zakręcały mu się końcówki, nic po za tym. Kiedy padało zbliżenie na twarz widziałam oczy. To było niesamowite... Patrzeć na człowieka, który jest tak do niego podobny. Aż sobie usiadłam. Tekst piosenki też do mnie trafiał. Zwłaszcza pod sam koniec. Był więcej niż wymowny. Kiedy piosenka się skończyła wstałam i podeszłam do kwiatów i kolii, którą jakiś nieznajomy mi podarował. Nigdy nie przysyłał prezentów, tylko kwiaty, nic więcej. I zawsze z liścikiem... A teraz napisał 'Do you rememeber the time'... Celowo?
Zaczęłam już sobie coś wymyślac, pomyślałam, że czas zabrać się za coś konkretnego i powiedziałam Mateuszowi, żeby pozbierał wszystko ze stołu, bo za niedługo będzie kolacja. Być może niektórzy byli zdziwieni, patrząc jak idę do garów. Pewnie byli zaskoczeni, że mnie to nie obleciało chyba tego się bali. Nie pokazywałam niczego po sobie, ale to nie znaczyło, że to nie zrobiło na mnie wrażenia. Bo zrobiło. I to wielkie.
Ale to był tylko jakiś człowieczek, któremu poszczęściło się być nieco podobnym do Króla Popu. Nic więcej. Nie mogłam się w nim niczego dopatrywać...