sobota, 17 listopada 2018

Resurrection. - 38.

Witam! :D I jest następny odcinek. Zdecydowałam się nieco przyspieszyć fabułę, przez ten rok, kiedy nic się tu nie działo dużo rzeczy zapomniałam, ale to wcale nie znaczy, że całość straci jakoś na jakości. Mam nadzieję, że będzie równie dobra jak byłaby gdybym nie przerywała. Może się to wydawać jakimś przeskokiem, ale teraz pociągnę to już normalnie do przodu i mam nadzieję, że nie będę miała większych problemów. Odcinki nie będą pokazywały się jakoś zjawiskowo często, może raz lub dwa w miesiącu, może więcej jeśli będę miała wyjątkowo więcej czasu, ale myślę, że to i tak będzie dużo. Tak więc zapraszam i mam nadzieję, że się spodoba. :)




Zdecydowanie zbyt dobrze leżało mi się w tym łóżku.
Słońce nie było jeszcze wysoko, można by stwierdzić, że mogła być zaledwie godzina ósma, ale promienie i tak przebijały się już przez cienkie zasłony. O tej porze roku takie ostre światło to chyba rzadkość. Jak do tej pory niebo prezentowało się niezbyt ciekawie. Było bladosine i zwiastowało raczej kiepską aurę. Dzisiaj chyba miało być inaczej. Zapowiadał się w miarę słoneczny dzień.
Podejrzewałem, że istotnie będzie to dzień obfitujący w pozytywne doświadczenia, tym bardziej, że właśnie wyczułem miłe zapachy dobiegające z kuchni. Dona pewnie już tam coś pichciła... A mówiłem, żeby nie wstawała tak wcześnie. Zachowywała się jakbyśmy byli ze sobą nieprzerwanie przez te wszystkie lata. Czas mijał, nic się nie działo, było dosłownie sielankowo, ale nie łudziłem się, że ta drzazga, którą wbiłem jej w serce dwadzieścia lat temu naprawdę zniknęła, i to na dobre. Zdawało się raczej, że rany w końcu się zasklepiły. Byłem prze szczęśliwy mimo ciągłych i oczywistych wyrzutów sumienia. Te chyba nigdy mnie nie opuszczą, ale postanowiłem nie opierać teraźniejszości na przeszłości. W przeciwnym wypadku, nic dobrego nas nie czeka.
A pomijając palący temat wariatów sapiących mi w kark, działo się naprawdę wiele i to pozytywnych rzeczy. Od czasu jak wróciliśmy z San Marino, upłynęło kilka tygodni. Filmik, który jakiś pasażer samolotu nagrał z udziałem moim i Mata rozszedł się głośnym echem, który długo dudnił nam wszystkim w uszach, ale można było powiedzieć, że ogół ludzkości przyjął to oczywiście z entuzjazmem, ale określone to zostało jako propaganda ostatniej twórczości Michaela Jacksona. Czyli tego, co ostatnio "urodziłem". Krótko mówiąc, ludzie uważają, że to idealne przedsięwzięcie, by nagonić wszystkich dookoła do kupna krążka, w ten sposób napędzamy sprzedaż. Nie powiem, bo coś w tym jest. Od tamtego czasu strony internetowe i sklepy muzyczne są po prostu oblegane. Bardzo często to co zostanie do nich dowiezione zostaje wykupione, a raczej wręcz dosłownie rozdrapane, wciągu... jednego dnia? Może dwóch. Tak ludzie wyczekują teraz tego wszystkiego. Chcą mieć coś co należało do tego piosenkarza w pewien sposób. Czyli do mnie, tak nawiasem mówiąc.
Sama Dona natomiast złajała mnie dosłownie jak psa. Przy pierwszej okazji jak tylko jej się o tym przypomniało. Uśmiechałem się pod nosem, ale fakt faktem, że miała przynajmniej trochę racji. Byliśmy kompletnie nie ostrożni. Mała ilość pasażerów wokół nie powinna sprawiać, byśmy czuli się tacy bezpiecznie, jak wtedy. To był błąd, ale w sumie wyszedł nam nawet na dobre. Tym bardziej, jak stwierdziła Dona, bo nikt nie wystawał jej pod drzwiami całymi dniami, by czegoś się dowiedzieć. Tak więc rozeszło się po kościach.
W tym jednak momencie nie miałem ochoty na rozmyślania o tym, co myśli świat. Przyjemny zapach czegoś co przygotowywała nie pozwalał mi ponownie zapaść w sen. W sumie to nawet nie chciało mi się już spać, miałem raczej ochotę po prostu gnić w tym łóżku do południa, i to najlepiej jeszcze z nią u boku. Ona jednak wolała wyleźć z tego wyra i pichcić coś zamiast zostać ze mną. Uśmiechnąłem się pod nosem na te myśli i przekręciłem się na plecy rozciągają nieco ciało. Tak, było zdecydowanie za dobrze. Za spokojnie. To kolejna rzecz, która nie dawała mi spokoju.
Nie tylko mnie niepokoiła ta kompletna cisza. To była cisza przed burzą, nikt tylko nie wiedział, kiedy ta burza wybuchnie. Jak bomba z opóźnionym zapłonem. Zło czające się gdzieś za rogiem, albo w koncie pokoju. Tym byli. Dreszcze przechodziły człowieka na samą myśl o nich. Wariaci po prostu. Ale to już wiemy. Z tego co się dowiedziałem, to ci którzy do tej pory tak starannie obserwowali dom Elvisa w San Marino też zniknęli. Nie wiedzieliśmy co o tym sądzić. Nikt nie umiał się do tego odnieść. Czy coś wiedzieli? Musieli, skoro się tam pojawili. Ale dlaczego nie wparowali do środka jak stado dzikich psów? Odpowiedzi może być wiele. Raczej w przypadku, gdyby wiedzieli dużo, mogliby się spodziewać chłodnego przywitania, z domieszką jakiejś małej awantury, i oczywiście mówię to z dużą dozą sarkazmu. Sam uważałem, że po prostu sprawdzali co się właściwie dzieje. Być może czegoś się domyślają, ale te ich domysły najwidoczniej idą w zupełnie innym kierunku niż fakty, bo inaczej już by było po wszystkim. Pod tym względem nie różnią się zbytnio od reszty świata. Nawet im ciężko by było uwierzyć w to, że dwóch facetów sfingowało swoją śmierć. A przynajmniej tak myślę, że by nie uwierzyli bez namacalnych dowodów. Trudno określić, bo normalni ludzie to przecież nie są. Ale za to inteligentni, a przez to jeszcze bardziej niebezpieczni.
Jak do tej pory zwalałem to na bok, nie starając się nawet dobrze zastanowić dlaczego to tak wygląda. Byłem zajęty rodziną. Doną i synem. Byli najważniejsi w tym wszystkim. Siebie samego całkowicie pomijałem. I wydaje mi się, że Dona zdążyła to już zauważyć. Nic nie mówiła, JESZCZE, ale wiedziałem, że niedługo poruszy ten temat. Ja jednak wolałem skupić się na niej. Wynagrodzić jej jakoś to wszystko. I dzieciakowi też. Jemu to chyba tym bardziej.
Dona wściekała się, że ładuję w niego pieniądze. Że dostaje ode mnie co tylko sobie zażyczy. Nie widziałem w tym problemu, zwłaszcza jeśli bardzo pragnął czegoś, co bardzo pomogłoby mu w jego pasji, czyi muzyce. Chociaż trochę bałem się w tym mu pomagać. Miałem nadzieję, że to co o tym mówi to prawda. Że to tylko hobby i nie ma zamiaru się tym zajmować na poważnie. Wtedy naprawdę odciąłbym mu kurek. Po wizycie u hakera w Stanach jego budżet na koncie, który posiadał bardzo się uszczuplił. Nie chciałem go rozpieszczać, chciałem tylko by wiedział, że mi na nim zależy.
- On to wie, Mike. Kasą go nie uszczęśliwisz, on się cieszy z samego faktu, że jesteś. A to, że go wszystkim futrujesz to już inna sprawa, każdy by się cieszył. - powiedziała mi jednego razu moja ukochana, gdy jej o tym powiedziałem.
Miała rację. Nawet młody powiedział, że powoli zaczyna mu się rozbić niewygodnie z tego powodu, że tak w niego wszystko pcham. Przytuliłem go i kazałem się niczym nie przejmować. Jest naszym rodzynkiem. Więcej dzieci nie będziemy mieć. Ech...
Teraz jednak trzeba było w końcu wyjść z tego łóżka, bo te zapachy naprawdę były bardzo natarczywe.
Nie zaprzątałem sobie głowy jakimś ubieraniem na siebie czegokolwiek, po prostu wyszedłem tak jak stałem, w samej bieliźnie. Nawet mnie nie zauważyła zajęta perfekcyjnym odmierzaniem pojedynczej nabierki ciasta i rozlewaniem go na patelni tak, by utworzyć równomiernie cienki placek. Stanąłem lekko oparty o ścianę. Nie było drzwi prowadzących do kuchni, ta była połączona z salonem, z którego wychodziło się od razu na zewnątrz, a tuż obok znajdowały się schody prowadzące a wyższą kondygnację, gdzie znajdowały się pokoje i łazienki. Ten pion był naprawdę interesująco zbudowany. Moje mieszkanie naprzeciw było raczej pospolicie zorganizowane. Jak każde inne.
Spostrzegła mnie dopiero, kiedy odwróciła się w moją stronę z zamiarem sięgnięcia po coś. Od razu się uśmiechnęła. A był to naprawdę uroczy uśmiech. Bardzo często go u niej widziałem właśnie. Zwłaszcza ostatnio. Chyba nieco się rozluźniała. Naprawdę wykańczała się psychicznie martwiąc się o dziecko. Nie było to nic dziwnego, ale nie zmieniało faktu, że się martwiłem. Teraz wszyscy byliśmy spokojniejsi. Ja tym bardziej, że ten patafian Dareczek jakoś przestał się do niej pchać z łapami. Groźba połamania kręgosłupa chyba zadziała.
- Mówiłem, żebyś nie latała tak po tej kuchni. - odezwałem się w końcu. Parsknęła śmiechem.
- Spałeś mocno. A śniadanie samo się nie zrobi. - podeszła do mnie zostawiając pod drodze to co akurat trzymała w ręce i przyłożyła lekko dłoń do mojego policzka.
Spojrzenie jakim mnie obdarowała, było bardzo intymne. Takie, jakim mnie obdarzała tylko wtedy, kiedy byliśmy sami. Tylko we dwoje. Tak jak w tej chwili. Byliśmy tylko my, ona i ja, w zwyczajnej kuchni, z piekącymi się powoli naleśnikami i padającym śniegiem za oknem. Ale to wszystko nagle straciło rację bytu. Mogłoby tego wszystkiego nie być, wszystkich ludzi, którzy akurat znajdowali się gdzieś obok, może śpieszyli się do pracy albo z niej wracali. Wszystko znikało, kiedy patrzyłem w jej oczy. Mogłem myśleć i mówić sobie wiele rzeczy. Ale tak naprawdę żadne słowa nie były w stanie oddać tego, co w takich chwilach działo się w moim wnętrzu.
Aż westchnąłem przymykając na moment powieki. Moje dłonie same odnalazły jej biodra i zaczęły lekko je gładzić, delikatnymi ruchami. A potem jej wargi musnęły moje sprawiając, że przyjemne dreszcze przebiegły całe moje ciało. Doskonale mnie znała, wiedziała co zrobić, żebym dostał małpiego rozumu. Nie pozwoliła jednak pogłębić pocałunku, co poniekąd mi się nie spodobało. Droczyła się ze mną, wiedziałem o tym, ale w takich momentach zawsze włączał mi się jakiś tryb... Po prostu przycisnąłem ją całą do siebie w mało delikatny sposób, ale za to bardzo elektryzujący. Tym bardziej, że przed swoim nosem miała moją gołą skórę.
Patrzyła mi w oczy oblana słodkimi rumieńcami, z lekko rozchylonymi ustami. Wsunąłem między nie język, a wtedy cicho mruknęła. Wplotła dłonie w moje włosy... Ten pocałunek był bardziej rozgrzewający niż gorąca kąpiel. Po chwili staliśmy wtuleni po prostu w siebie, kołysząc się nieznacznie.
- Ostatnimi czasy na śniadanie bardzo lubię mieć ciebie. - wymruczałem jej wprost do ucha, na co zaśmiała się cicho. Wtuliła twarz w moją szyję i wciągnęła głęboko do płuc mój zapach.
- Uważaj, bo się przejesz. - zażartowała i odsunęła się w końcu by wrócić do swojej patelni.
Pokręciłem lekko głową z westchnieniem.
- Kompletna bzdura. Niemożliwe. - powiedziałem stanąwszy obok niej i przeczesując jej włosy palcami. Miała piękne długie włosy... I wyjątkowo dzisiaj ich niczym nie spięła. W końcu.
Świntuszyliśmy tak jeszcze przez chwilę, po czym poszedłem się wreszcie ubrać. Kiedy wróciłem, całość już czekała gotowa na stole. - Rozpuszczasz mnie, Dona. - mruknąłem spoglądając na nią  z uśmiechem.
- Coś ty! A tak z innej beczki... - zaczęła już poważniej. - Wiesz już coś nowego?
Patrzyła na mnie z lekką obawą wymalowaną na twarzy. Od razu domyśliłem się o co jej chodzi.
- Jak do tej pory nic poza tym, co już ci powiedziałem. - chciałem unikać tego tematu, ale ona nalegała na rozmowę. Nie pierwszy raz zresztą. - Sam podejrzewam, że na razie się wycofali. Pewnie sami nie bardzo rozumieją co się właściwie dzieje.
- Aha. - mruknęła zajmując się zawartością swojego talerza. A potem zaczęła znów. - Ja też jak do tej pory wciąz nie rozumiem o co im chodzi. I dlaczego akurat ty...
- Ja też tego nie wiem, kochanie, jedzmy to, bo za chwilę będzie zimne. - uciąłem w pół zdania.
Czułem na sobie jej wzrok. Wiedziałem, że wlepia we mnie oczy, bo w ogóle nie interesowała się jedzeniem. Czekałem, aż znów zacznie mi drążyć dziurę w brzuchu.
- Nie uważasz, że powinieneś jednak wprowadzić mnie w to dogłębniej, że tak powiem?
Wciągnąłem głęboko powietrze przez nos i wypuściłem przez usta powoli. Prawdę mówiąc, nie chciałem jej nic mówić. Obecnie nie było nawet o czym, ale chodziło o ogół sprawy.
- Wiesz przecież wszystko.
- Może. Ale podejrzewam, a nawet jestem pewna, że kiedy w końcu dowiecie się czegoś nie raczysz mnie o tym poinformować. Zawsze ta robiłeś, nieważne czego to dotyczyło, jak zawsze dowiadywałam się ostatnia. Wiele się w tobie zmieniło, ale to jedno jak widać nie.
- To źle, że się zmieniłem? Co dokładnie ci nie odpowiada? - spojrzałem na nią w końcu.
- Wiesz dobrze, że wszystko mi w tobie odpowiada. I te zmiany, o których mówię nie są zmianami na gorsze, już ci o tym mówiłam.
- Więc o co chodzi...
- O to, że mnie posądzałeś o kopnięty instynkt samozachowawczy, a sam zachowujesz się identycznie. - zastrzeliła mnie trochę. - Ja chcę wiedzieć, kiedy coś się wydarzy. Abo kiedy czegoś się dowiesz. Naprawdę, nie jesteś już sam. A takie właśnie odnoszę wrażenie, jakbyś wciąz żył sam dla siebie...
- Hej. - przerwałem jej. - Ty chyba lubisz się martwić. - powiedziałem, uśmiechając się w końcu. Popatrzyła na mnie, a potem sama się uśmiechnęła.
- O ciebie jak najbardziej. - mruknęła przytulając do policzka moją dłoń. Nastała chwila ciszy po której zacząłem od nowa.
- Umówmy się tak. Jeśli dowiem się naprawdę istotnej i całkowicie nowej rzeczy od razu ci o tym opowiem, dobrze? Nie będę cię zasypywał domysłami, z których tak naprawdę nic nie wynika. Ja sam mam od tego wszystkiego łeb jak sklep, będę o wiele spokojniejszy, jeśli będę wiedział, że twoja głowa jest spokojna. - prychnęła. - Naprawdę. Jak na razie nie dowiadujemy się niczego istotnego.
- Może ci się tak wydaje, ale dla mnie każdy szczegół jest ważny.
- Marudzisz. Odłóżmy to na później, dobrze? - chwyciłem lekko w palce jej dłoń i ścisnąłem nieco.
Bała się, mimo, że nic się nie działo. Wiedziałem o tym, a to jej dociekanie było tego najlepszym dowodem. Chciała mieć spokojny sen, ale ciężko było coś zrobić, żeby taki sen jej zapewnić. Sam nie jednokrotnie nie potrafiłem zasnąć mimo, że miałem ją u boku. Całe dnie spędzaliśmy razem, tylko w swoim towarzystwie lub z Matem, jeśli akurat nie szedł do kumpla albo dziewczyny. Nocami kochaliśmy się, delikatnie lub dziko, za każdym razem oboje czuliśmy się spełnieni. Uwielbiałem ją pieścić i doprowadzać do rozkoszy samym dotykiem. Mimo tego co o sobie mówiła, ile ma lat i inne bzdury, miała piękne ciało, które prężyło się i podrygiwało lekko za każdym razem, kiedy moje usta i język dopieszczały jej kobiecość. Ona odwdzięczała mi się tym samym. A potem dosiadała mnie, brała głęboko w siebie i doprowadzała do szaleństwa...
- Świntuch. - usłyszałem cicho w którymś momencie i ocknąłem się raptownie z tych rozmyślań.
- Dlaczego świntuch? - zaśmiałem się.
- Zawsze wiem, kiedy po głowie chodzi ci to i owo. Masz wtedy taki zamglony wzrok. I nie zauważyłbyś nawet gdyby obok twojej głowy wybuchł granat. - roześmiałem się wesoło.
- Pewnie masz rację. Ale to akurat twoja wina. - stwierdziłem patrząc na nią wciąż z uśmiechem. Uniosła brwi wysoko do góry. - No tak. To ty tak na mnie działasz.
- Obym nie przestała. - wyszeptała uśmiechając się w ten niepowtarzalny sposób.
Zagryzłem lekko wargę. Była niesamowita.


Powiedzieć, że było dobrze, to za mało. Mimo tych pojawiających się co jakiś czas małych uszczypnięć, jak to teraz, byłam szczęśliwa. Nikt nie pchał się z butami w nasze życie, cisza ze strony Darka cieszyła mnie najbardziej. Nie miałam pojęcia czy w końcu do niego dotarło co mówiłam czy tylko dał spokój na jakiś czas, ale miałam to gdzieś. Najważniejsze osoby miałam obok siebie. Mijały dni i nic się nie działo. Spokój.
Michael siedział w domu z młodym, z którym spędzał mnóstwo czasu, mnie oczywiście też nie zaniedbywał. Zauważyłam, że od czasu do czasu mój kochany mąż spogląda na Mateusza z lekkim niepokojem. Nie zaczęłam tego tematu od razu, ale po jakimś czasie jednak go o to zapytałam.
- Wiesz... Cieszę, że się odziedziczył talent po mnie i w ogóle, że lubi babrać się w tym wszystkim, ale...
- Ale?
- Ale przeraża mnie myśl, że kiedyś może stać się z nim to samo co ze mną. Nie mam zamiaru przerabiać tego po raz drugi w konfiguracji z własnym dzieckiem. Jeśli kiedyś wspomni choćby słówkiem o tym, że chce nagrać COKOLWIEK, siłą wybiję mu to z głowy.
No cóż. Wcale nie było się czemu dziwić, że Mike aż dostaje gęsiej skórki na samą myśl o tym. Ja sama też nie chciałabym o tym słyszeć, chociaż można by powiedzieć z drugiej strony, że nie powinniśmy ograniczać jego talentu. Wcale nie chcę tego robić. Ale na jego pogrzeb iść też nie chcę. Więc w tej sprawie w stu procentach podzielałam zdanie Michaela.
Nie zapowiadało się jednak, żeby mody snuł jakieś plany na przyszłość związane z muzyką. Mogliśmy więc chyba być spokojni. Miałam nadzieję, że nie wyskoczy nam z niczym pewnego dnia, tak bez żadnego ostrzeżenia. To by było zresztą całkiem w jego stylu. Temat jednak został na jakiś czas zamknięty.
Siedzieliśmy znów w salonie przy małym stoliku popijając to na co kto miał ochotę. Ja zrobiłam sobie herbatę, dolewając do niej soku malinowego, a Michael zdecydował się na coś z lekka mocniejszego. Zrobił sobie sporego drinka, żeby jak sam stwierdzić, nie wstawać drugi raz. Nie pił często ani dużo. Normalnie, jak każdy zwykły człowiek, który wieczorem strzeli sobie głębszego. Mnie alkohol nie specjalnie wchodził, więc musiała wystarczyć herbata. Uwielbiałam te wieczory...
- Przestałaś w ogóle wychodzić na dach. Młody kiedyś mówił. - zaczął temat, którego w ogóle się nie spodziewałam.
- Po co mam tam teraz wychodzić? Nie mam już powodu. - uśmiechnął się. - Wszystko co potrzebne jest w domu. - wymruczałam chowając twarz w jego szyi.
- Nie powiedziałaś mi jednej rzeczy... - zaczął znów. - Pewnie dlatego, że nie pytałem. - popatrzyłam na niego. - Pomijając ten czas, kiedy byłaś schowana w Australii, miałaś go wiele, by powiększyć jeszcze rodzinę... Nie chcę sobie tego nawet wyobrażać z udziałem Dareczka, ale może należałoby się do niego właśnie odnieść... Dlaczego nie macie własnych dzieci?
Wow.
Tego się na pewno nie spodziewałam. A może powinnam? W końcu... można by się spodziewać, że rzeczywiście, po pięciu latach powinniśmy dorobić się czegoś swojego. I o ile mój syn, "mąż" i ja wiedzieliśmy CZEMU nie biega tu żaden inny berbeć, to Mike żyje w kompletnej niewiedzy.
- Wiesz... - zaczęłam cicho z lekko skrzywioną miną. - W tym kraju WSZYSTKO, dosłownie wszystko to loteria, i albo trafisz dobrze, albo fatalnie. Ja miałam pecha. Trafiłam na beznadziejnego położnika. Albo akurat nie zdążył wytrzeźwieć, nie wiem. W każdym bądź razie, mało brakowało, a nawet Mateusza by nie było. W skrócie mówiąc, w wyniku komplikacji więcej dzieci nie urodzę. - zakończyłam swój wywód i spojrzałam na niego.
Minę miał nieprzeniknioną, ale tylko przez moment. Po zaledwie chwili wytworzył taki wyraz twarzy, że nie wiedziałam czy mogę się roześmiać, czy jednak zachować powagę. Sam fakt nie był wesoły, ale pogodziłam się z tym. Jest dziecko, które starałam się jak najlepiej wychować, i mam nadzieję, że mi się udało.
- Mogłem się tego domyślić. Chociaż...
- Co?
- Nie mam pojęcia, chyba myślałem, że po prostu nie chcesz mieć więcej dzieci. Z nim. - zerknął na mnie. - Takiego stanu rzeczy jaki jest w ogóle nie brałem pod uwagę.
Westchnęłam. Co miałam mu powiedzieć?
- Chcenie czy nie chcenie... Gdybym mogła pewnie byłoby dziecko. W celibacie z nim nie żyłam...
- Weź! - prychnął. Zarechotałam pod nosem mimo wszystko. Chyba mierziła go sama myśl o tym. No cóż...
- No co? Ale nie zależało mi jakoś na leczeniu tego...
- Dlaczego? - spojrzał na mnie. Wzruszyłam ramionami wpatrując się w swój kubek.
- Gdybym wiedziała, że gdzieś tam żyjesz, pewnie coś bym z tym zrobiła. Ale nie specjalnie miałam jakieś inklinacje na posiadanie potomstwa z NIM. Więc nie przejmowałam się. Do teraz. - zakończyłam grobowo.
- Teraz coś się zmieniło?
- Nawet jeśli to nie ma to żadnego znaczenia.
- Jak to? Medycyna dzisiaj a dwadzieścia lat temu...
- Wiem, że dzisiaj jest o wiele więcej możliwości, ale moja sprawa jest za stara na robienie czegokolwiek. Konsultowałam się, można działać, nie ma przeciwwskazań, ale praktycznie zero jakichkolwiek prognoz na to, że się uda. Sama ciąża nie stanowiłaby problemu. Gorzej z jej utrzymaniem. Zbyt wielkie zagrożenie dla życia. I tak dalej, nie znam się na tym. Lepiej zostawić to tak jak jest. - wychyliłam się i odstawiłam do połowy opróżniony kubek na stolik.
Nic już nie powiedział. Nie musiał. Dobrze wiedziałam, o czym myśli. Ale nie przeskoczymy tego.
- Możemy podjąć się adopcji. Jak już wrócisz do żywych. A właśnie, ciekawa jestem jak to zrobisz. Wystąpisz w telewizji i powiesz wszystkim "dzień dobry"? - zaczął się śmiać mimo ciężkiego tematu. Sama się uśmiechnęłam.
- Nie. Myślimy nad tym. Jeszcze niczego nie zacząłem, a powinienem już nad tym pracować, ale mam zamiar stworzyć jeden dłuższy film. Teledysk obejmujący kilka utworów. Jeszcze ich nawet nie napisałem, ale wyobraziłem sobie mniej więcej cały zarys. Q jakimś cudem gdzieś o tym usłyszał i koniecznie chce w tym uczestniczyć, i tu pojawia się pierwszy akt tej całej sztuki. Jak to zrobić w współpracy z nim będąc martwym?
- No właśnie. Będziesz z nim rozmawiał przez maila, telefon? Przysyłał wszystko elektronicznie? Byle tylko nie spotkać się twarzą w twarz? Ale występujesz przecież pod innym nazwiskiem...
- Teraz będę występował pod własnym, prawdziwym. Na dokumentach będzie odręczny podpis Michaela Jacksona, nie Bill'ego Jencinsa. Jak myślisz, co sobie pomyśli, albo powie kiedy to zobaczy? Nie jest idiotą, jeszcze pamiętam, że potrafi dociec wszystkiego.
- Więc..?
- Więc będzie pierwszą osobą poza moją rodziną, tobą, synem i Elvisem, która się o wszystkim dowie. - zrobił taką minę, jakby mu się to w głowie nie mieściło. Mnie też się nie mieściło, na początku. Teraz chyba się już przyzwyczaiłam. Miałam nadzieję, że tego spokoju, który teraz mamy nic nie zburzy.


Rewelacje, nie ma co. Nie spodziewałem się usłyszeć czegoś takiego. Zastanawiałem się wiele razy, dlaczego oni nie mają własnych dzieci, i przyznam się szczerze, że zawsze jak hipokryta, mówiłem sobie, że ona po prostu nie chce mieć ich z nim. Może  i było w tym też coś z prawdy, ale sama prawda, ta właściwa, okazała się być powalająca.
Nie było co zbierać właściwie. Skoro tak się przedstawiała sytuacja... Sam może namawiałbym ją do tego, żeby jednak spróbowała jakiejś metody leczenia. Ale uparła się. Wydawało mi się, że przeraża ją ogrom pracy, jaki musielibyśmy oboje w to wszystko włożyć. To nie byłoby tylko kilka wizyt u jakiegoś lekarza. Więc po krótkim zastanowieniu dałem tej sprawie spokój.
Nie długo potem jednak wydarzyło się coś, co zupełnie pochłonęło moje myśli, pozwalając mi kompletnie zapomnieć o sprawie dzieci.
Kilka dni po tej rozmowie, do której już potem nie wracaliśmy, dostałem telefon. Po tej krótkiej rozmowie poczułem się dziwnie. Uczucie, które mnie ogarnęło nie odwiedzało mnie od dawna. To była jakaś nostalgia... Nie było się czemu dziwić, jeśli akurat dostałem taką wiadomość...
- Co się stało? - zapytała Dona jak tylko zobaczyła mnie w drzwiach sypialni. Było dość wczesne rano. Nie skomentowałem już nawet tego, że znowu wylazła tak wcześnie z łózka.
Tak, rozpieszczałem ją. Ale o tym później.
- Dostałem telefon. - mruknąłem.
- Tak? I? - zaniepokoiła się oczywiście.
- Nic o sprawie, po prostu... Elvis zmarł. Tym razem naprawdę.
Zaległa cisza. Patrzyliśmy na siebie stojąc zupełnie nieruchomo. Świadomość tego co to znaczy uderzyła  nas jak grom z jasnego nieba. Pierwsze co przyszło mi na myśl to imię Lisy. Ona nic nie wiedziała. Dona znajdowała się w wyśmienitym położeniu razem z młodym, ale Lisa i jej matka żyły w kompletnej nieświadomości. Nie miały pojęcia, że ich mąż i ojciec wciąż sobie gdzieś tam jest, żyje i ma się aż za dobrze. Przynajmniej do niedawna.
Byłem tym bardziej przerażony, że ostatnio czuł się o wiele lepiej. Zapalenie płuc, którego się nabawił jako tako ustąpiło i wszystko wskazywało na to, że się z tego do końca wyliże. Żartował nawet, że sama śmierć go nie chce... i będzie żył do samego końca świata. Jak się właśnie okazało, śmierć w końcu się o niego upomniała.
To się stało tej nocy. Położył się spać jak co wieczór i już się nie obudził. Najlepsza śmierć. Umrzeć we śnie. Nawet nic nie poczuł. Po prostu, po wszystkim. Często zastanawiałem się nad kwestiami życia po śmierci, ale w tym momencie myślenie o nim w kategoriach "jest gdzieś tam i na nas patrzy" było zbyt przerażające. Znałem go dobrze i siedziałem z nim w tym samym bagnie. A teraz... I pomyśleć, że Dona i Mat mogliby się kiedyś znaleźć w takiej samej sytuacji, może za jakieś trzydzieści, czterdzieści lat... Aż mnie dreszcze przeszły po plecach.
Mimo wszystko mój kontrakt przewidywał możliwość "powrotu". On miał zamknięte wszelkie furtki. Nie mógł w żaden sposób kontaktować się z rodziną, jedyne co teraz można, a nawet trzeba zrobić, to uświadomić ich w końcu. Scenariusz, który był założony od samego początku się spełnił. Dowiedzą się dopiero po jego śmierci. Lisa i jej matka otrzymają oryginały wszystkich papierów. Całą dokumentację. O ile będą chciały rozmawiać, zostanie im wszystko wyjaśnione, cała sprawa i powód. Ale czy to zrozumieją? Raczej w to wątpiłem. O ile na przykład Dona okazała się być aniołem, to wątpiłem by Lisa była tak wyrozumiała. Tym bardziej, że zostawił ich i wcale nie miał zamiaru wracać, jak się wydawało. Tylko ja jeden na całym świecie byłem w stanie zrozumieć go. Bo sam w tym siedziałem. Ja jeden wiedziałem co to znaczy uciekać przed wariatami, czuć nóż na gardle... do tego stopnia, że wpada się niemal w szaleństwo. To co i ja i on zrobiliśmy, to właśnie jest szaleństwo.
Zastanawiałem się czy przyjadą na pogrzeb. Chyba raczej nie. Będą udawały, że nic się nie stało, o niczym nie wiedzą, mają wszystko w dupie, a ten człowiek od wielu lat leży dwa metry pod ziemią tak jak do tej pory. Nic się nie zmieniło. Ale to będzie tylko ułuda, która na dłużą metę nie da im spokoju. Ale w to, że ktokolwiek z jego rodziny pojawi się przy jego grobie szczerze wątpiłem. Ja sam miałem zamiar tam pojechać. A chowany będzie oczywiście w Stanach. Nie wyobrażałem sobie, że mogłoby mnie tam nie być. Zbyt wiele dla mnie zrobił. Udzielał rad. Może to się komuś wydawać niczym, ale dla mnie bardzo wiele znaczyło. I znaczy do dzisiaj. Będzie mi brakować jego niewyparzonego języka...
Kiedy następnego dnia powiedziałem Joshowi, który nadal przebywał w San Marino, że mam zamiar pojawić się na pogrzebinach, był wielce zaskoczony.
- Myślałeś, że się nie pojawię? - prychnąłem do telefonu. Ciało staruszka już zostało przewiezione do USA. Ta cała sytuacja zakrawała o jakiś obłęd, naprawdę.
- Raczej. Co powiesz Lisie?
- Nic, bo jestem pewny, że jej tam najzwyczajniej w świecie nie będzie.
- Nie? A skąd wiesz?
- Tak myślę. - westchnąłem. - Muszę napisać list... Który dostanie na sam początek, trzeba ich jakoś przygotować, nie uważasz?
- Chyba nie ma na to dobrego sposobu. Będą w szoku, i to nie małym.
- Wiem. Ale... tak trzeba. Nie można tak po prostu podać jej koperty do ręki. Zrobi z niej sobie rozpałkę w kominku. - westchnąłem znów. - Myślę, że w ogóle w to nie uwierzy. A o pojawieniu się na pogrzebie nie wspomnę. Mogę być raczej spokojny o to, czy ją tam spotkam. Co by się nie działo, będę tam. Za wiele mu się nie odwdzięczyłem, więc chociaż tyle...
- Rozumiem.
Aż się zdziwiłem. Zwykle tak szybko się nie poddawał, jeśli akurat coś wpadło mi do głowy.
- Nie będziesz się starał wybić mi tego z głowy?
- A po co? Sam i tak niedługo staniesz przed całym światem. To czy Lisa zobaczy cię teraz czy później nie ma tu znaczenia, żadnego. To samo tyczy się Quincy'ego. Pogrzeb za dwa dni, więc się pośpiesz.
Dostałem informacje, gdzie wszystko się odbędzie. Miałem w zamiarze polecieć tam sam, ale oczywiście...
- Lecę z tobą. - popatrzyłem na młodego jak na wyjątkowo koślawą małpę. - No co?
- Siedzisz w domu, nie będziesz latał co chwilę z kontynentu na kontynent. To będzie co najmniej podejrzane.
- W dupie to mam. Lece i już. A jak ci nie pasuje, to polece innym samolotem. Tak czy inaczej, koniec i kropka. - odwrócił się i poszedł do siebie. Zapewne po to, by się uszykował. Zrezygnowałem z dyskutowania z nim. Chce, to niech leci.
- Zwariowałeś?! - teraz to Dona.
- Nie. Czemu? - uśmiechnąłem się mimowolnie.
- Przecież mówiłeś, że jak będzie się wszędzie z tobą pokazywał, to CI nabiorą jakichś podejrzeń.
- Niby tak... ale z drugiej strony, wielki finał już tuż tuż więc... Nie ma co się za bardzo ukrywać. - mruknąłem i przycisnąłem ją do siebie obejmując jedną ręką i ściskając lekko pośladek. Zarumieniła się delikatnie, ale minę miała wciąż nie zadowoloną.
- Zbok. - mruknęła w końcu.
Nie miałem w sumie pojęcia, czego się spodziewać. Życie nauczyło mnie już, że zawsze coś może się wydarzyć. I być może, że spotkam się tam z Lisą. Krzywiłem sie na samą myśl. Nie wierzyłem, że się pojawi. Ale kto wie? Był bym w nie małym szoku. Ale trzeba było napisać do niej kilka słów.
Kiedy usiadłem z kartką i długopisem w dłoni przy wyspie kuchennej, nie miałem pojęcia co napisać. Nikt raczej codziennie nie serwuje nikomu takich rewelacji, po których człowiek puka się w głowę. Ja musiałem jakoś jej to przekazać. Nie wiedziałem tylko jakich słów użyć. Żadne nie były odpowiednie. W końcu jednak zacząłem pisać z myślą, że cokolwiek i jakkolwiek bym nie napisał, efekt będzie taki sam. Ten papier wyląduje w śmietniku.
Nie chciałem na dzień dobry w pierwszym słowie wystartować z całą sprawą, więc zacząłem w miarę, jak mi się wydawało, neutralnie...


Droga Liso,

choć nie podpisuję się swoim imieniem, znamy się bardzo dobrze, odkąd oboje skończyliśmy pięć lat. Twój ojciec pokazał Ci nasz występ, kiedy byliśmy dzieciakami. 
Na pewno wydaje Ci się, że ktoś się pomylił, ale nie ma mowy o żadnej pomyłce, i zanim wyrzucisz to wszystko do ognia, proszę, byś poświęciła na to jednak trochę czasu. 
W tej wielkiej grubej teczce, którą na pewno masz teraz gdzieś obok siebie, znajduje się wszystko o czym Ty i twoja rodzina musicie się dowiedzieć. Nie jest to lekka lektura i nie spodziewam się, że w to uwierzysz. Wręcz przeciwnie, jestem pewny, że po przeczytaniu zaledwie tego listu, który do Ciebie piszę, odrzucisz wszystko nawet na to nie patrząc. Ale jak mówiłem, znam Cię, i mam nadzieję, że później jednak do tego usiądziesz. 
Cała rzecz dotyczy właśnie Twojego ojca, Elvisa. I wiem, że teraz nie masz pojęcia o co chodzi. Twój ojciec od wielu lat nie żyje. To wszystko wyda Ci się kosmicznym i niezbyt smacznym żartem, ale czasami ludzie posuwają się do rzeczy niepojętych. Twój ojciec nie umarł w Memphis 16 sierpnia 1977 roku. Został objęty jednym z tych programów, o których opinia publiczna nie wie. Przeżył w ukryciu czterdzieści lat, i choć odcięty od całego świata to o swojej rodzinie nie zapomniał. Wiem o tym, bo spędziłem z nim dość czasu, by to zauważyć. Ja w swoim życiu spotkałem się z podobnym zagrożeniem, co on, i skończyłem tak samo jak on. Być może w tej chwili coś przemyka Ci przez myśl i bądź pewna, że masz rację. 
W teczce znajdują się wszystkie dokumenty, akta sprawy, cała jego historia. Zapoznaj się z tym. Powód, dla którego otrzymałaś to dopiero teraz, jest prosty, choć nie do końca łatwy, jak można to określić. Nie mógł kontaktować się z nikim dopóki program trwał, szczegóły są w papierach. Tylko w wypadku śmierci rodzina dowiaduje się o wszystkim.
Twój ojciec zmarł po chorobie wczoraj w nocy, to jest 3 grudnia 2009 roku. Pogrzeb odbędzie się za dwa dni w małym kościele, pochowany będzie na cmentarzu położonym kawałek dalej. Dokładne informacje są w teczce jak wszystko inne. 
Domyślam się, że na tym etapie jesteś wściekła czytając to, ale Ty i Twoja matka musicie wiedzieć. Odpowiednie osoby odwiedzą was i osobiście wszystko wytłumaczą, nie zatrzaskuj im wtedy drzwi przed nosem, proszę. On się już nie wytłumaczy, my musimy zrobić to za niego. 
Mógłbym tu pisać o wszystkim po kolei, ale wszystko czego potrzebujesz jest w tamtej teczce. Nie pytaj nikogo, kto Cię odwiedzi o autora tego listu, bo nic Ci nie powiedzą. Nie mogą. Ale spotkamy się nie długo na pewno.
Życzę Ci spokoju i cierpliwości, które będą Ci teraz bardzo potrzebne.

Przyjaciel


Pomyślałem, że chyba nie jest źle. Ująłem to w miarę delikatnie, ale bez owijania w bawełnę. Tak mi się wydawało przynajmniej. Teraz pozostało tylko oddać to im, dołączyć do papierów i gotowe. A potem niech się dzieje co chce. Trochę obawiałem się jak Lisa może zareagować. Jej matka mało mnie obchodziła, być może to niewłaściwe, ale nie miałem z nią wiele wspólnego. To nad jej córką się zastanawiałem.
Jedno wiedziałem na pewno. Uświadomienie sobie, że przez trzy czwarte życia żyło się w kłamstwie stworzonym przez własnego ojca jest druzgocące.