***
Godzina 4.30 rano. Darek podnosi się właśnie z łóżka, idzie do pracy. Jest kierownikiem jakiegoś działu w pobliskim supermarkecie. Zarabia nawet dobrze jak na polskie standardy. Uparł się, że będzie pracował choć nie musi.
Mike... zabezpieczył dobrze moją przyszłość. Moją i mojego synka. Naszego synka. I nawet się o tym nie dowiedział...
Ze wzrokiem wbitym w zegar cyfrowy obok na szafce czekałam aż wyświetlą się na nim cyfry 5.00. Wtedy Darka nie ma już w domu.
W końcu się pokazują. Wstaję powoli zrzucając z siebie pościel. Idę do łazienki... Nie, jeszcze nie. Najpierw do pokoju syna. Ostrożnie uchylam drzwi. Jest jeszcze ciemno... Jest środek zimy. Ale po chwili moje oczy przyzwyczajają się do ciemności i wyraźnie widzę jego spokojną twarz. Jak śpi niczym niezmartwiony.
Podchodzę do niego powoli i przyglądam się przez kilka chwil. Jest taki podobny... Uśmiecham się przypominając sobie tamte czasy i JEGO twarz... Zawsze wyrażała tylko jedno, odkąd się poznaliśmy.
Wychodzę cicho z pokoju zamykając drzwi. Wchodzę w końcu do łazienki i dokonuję codziennej rutyny. Kiedy wychodzę jest godzina 5.30. Ubieram zimowy płaszcz i kozaki, zakładam torbę na ramię i wychodzę z mieszkania na piętnastym piętrze warszawskiego wieżowca.
Podchodzę do dwóch wind. Wybieram jedną. Czekam kilka chwil, po czym się otwiera. Wchodzę do środka po czym wciskam guzik najwyższego piętra. Mechanizm rusza i winda wiezie mnie w górę. Kiedy się otwiera, natychmiast wychodzę i kieruję się w stronę schodów, które prowadzą na dach.
Wychodzę przez drzwi, które są zawsze otwarte. Wciąż jest ciemno. Słońce pokazuje się gdzieś dopiero koło siódmej... Spoglądam znów na zegarek. Jest dokładnie 5.45. Na dachu ktoś ustawił kilka krzesełek. Siadam na jednym z nich, dostrzegając na ziemi obok gawronie pióro. Podnoszę je i zaczynam się nim bawić. Obracać w palcach.
Przed oczami w ciemności błyskają dwie obrączki na obu moich rękach. Na prawej prosta, złota. Którą pięc lat temu Darek założył mi w urzędzie stanu cywilnego. Na lewej... Piękna, również złota, u góry wysadzana pięcioma diamencikami. To i dziecko to jedyne co mi po nim pozostało. I jeszcze wspomnienia.
Wciąż żywe i barwne. Te złe i dobre. Ale każde przepełnione nim. Jego zapachem... kolorem oczu...
Czas ma leczyć rany, ale w tym przypadku niczego nie zabliźnia. To moje dziecko pomogło stanąć mi na nogi. Pozbierać się. Tylko on. Mój synek. Rana wciąż jest świeża i krwawi. I już zawsze będzie. Została mi wydarta połowa serca.
Podnoszę wzrok powoli przesuwając nim po wszystkim dookoła, by na koniec zobaczyć rozgwieżdżone niebo. Rzadkość o tej porze roku. Patrze w te gwiazdy i myślę... Czy on gdzieś tam jest... Czy mnie widzi. Czy wie jak mi go brakuje.
Mój syn, kiedy był mały, często pytał o niego. Gdzie jest jego tatuś... Pokazywałam mu wtedy niebo. Mówiłam, żeby patrzył w nie za każdym razem, kiedy będzie mu smutno. Bo jego tatuś jest tam i czuwa nad nim. Nawet teraz gdy ma już dziewiętnaście lat, czasami widzę jak spogląda w niebo.
Czasami nawet ja to czułam. Tak jak teraz... Czułam jego wzrok na tych samych gwiazdach, na które ja patrzyłam. I patrzyłam w nie tak długo dopóki to uczucie nie znikało. Wtedy i ja opuszczałam wzrok.
Jakaś część mnie czuła jego fizyczna obecność na tej ziemi. Jakby wcale nie umarł... a jedynie stał się dla mnie nieosiągalny. To było dojmujące uczucie...
Znów spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że jest już 6.30. Robiło się jasno. Uśmiechnęłam się. Otarłam łzę, która spłynęła mi po policzku i wstałam. Poprawiłam torbę na ramieniu i wróciłam do windy, z której wysiadłam. Zjechałam na sam dół i skierowałam się do marketu, w którym pracował Darek. Trzeba było zrobić zakupy...
To był mój codzienny rytuał, który powtarzałam każdego dnia, bez wyjątku, od dwudziestu lat. Od dnia w którym zmarł. To był mój sposób na poczucie go przy sobie jeszcze raz choć przez chwilę. I czułam go wtedy. Każdego dnia. Czułam jego obecność, jak mnie przytula... Tak jak wtedy, kiedy przytulał mnie po raz ostatni.
Dwadzieścia lat... Aż niewiarygodne, że to już tyle czasu... bez niej. Bez nich. Widzę ją tylko na tych kilku zdjęciach, które zdołałem zabrać. A jego tylko na tym jednym jedynym, z matką. Taki radosny, uśmiechnięty... Ale w oczach widać pragnienie czegoś, czego nigdy nie miał.
Trzymałem te zdjęcia w rękach już tyle razy, że wyglądają jakby miał z pięćdziesiąt lat. Miejscami naddarte, trochę poszarzałe. Ale w dalszym ciągu cenne. Są najdrogocenniejszą rzeczą jaką, mam.
Zdjęcia pięknej kobiety i jej syna...
Podniosłem głowę wpatrując się w gwiazdy. Westchnąłem głęboko. Tylko tak mogę jeszcze ją zobaczyć. Tylko na tych zdjęciach. Jej twarz, oczy. Przypomnieć sobie... jak się czułem, kiedy trzymałem ją w ramionach... Albo kiedy to ona całowała mnie. To wszystko utraciłem.
Wiedziałem, że utraciłem w swoim życiu coś, o czym zawsze marzyłem i już tego nie odzyskam. Jest za późno już na żale. Mimo uczucia pustki i straty nie mogłem żałować podjętych decyzji. Byli bezpieczni. To się liczyło.
Spojrzałem znów na fotografię...
- Proszę pana. - usłyszałem za sobą czyjś głos. Nie zareagowałem. - Czas już chyba zakończyć ten rozdział. - dodał szeptem podchodząc bliżej. Spojrzałem na niego.
- Tak. Masz rację. Najwyższa pora. - powiedziałem kiwając głową i spoglądając znów na zdjęcia.
Przeszedłem przez pokój małego domku, w którym mieszkałem w Kanadzie, nad pięknym jeziorkiem. Podszedłem do małej szkatułki i schowałem do niej wszystkie fotografie. Następnie wziąłem szkatułkę i razem z facetem pilnującym mnie na stałe przeszedłem do piwnicy i tam ją zostawiłem, by już nigdy więcej do niej nie wracać.
- Dobrze pan postąpił. - usłyszałem znów.
- Wiem. - odpowiedziałem tylko wracając na górę. Usiadłem we fotelu, a facet gdzieś zniknął...
Zawsze będę nosił ich w sercu, które umarło dla całego świata. Zawsze będę kochał... A miłość jest zdolna do największych poświęceń.