Zapraszam. A następny pojawi się w środę.
***
- Nie gap się tak! Wiesz jak wyglądasz? - usłyszałem jak ktoś syczy mi do ucha.
Wślizgnąłem się na tyły by móc na niego popatrzeć. Błyszczał po prostu na tej scenie. Reszta mogła się schować, dla mnie tu nie było w porównaniu z nim najmniejszego konkurenta. Mogli gadać co chcieli.
- No niby jak? - odpowiedziałem cichym szeptem oglądając się za siebie z jednej i z drugiej strony chcąc zobaczyć kto mnie zaczepia. Oczywiście był to mój brat, Jermaine. Przylazł tu za mną, żeby znów truć mi dupę.
- Jakbyś chciał go zeżreć. Poza tym miałeś się nie zbliżać, pamiętasz? - prychnąłem. Nic na to nie odpowiedziałem. Nie musiał wiedzieć co chcę zrobić. - Ej. - szturchnął mnie lekko. Spojrzałem na niego w końcu.
- Co?
- Ty chyba nie chcesz wywinąć tu jakiegoś numeru, co? - wpatrywał się we mnie uważnie przez dobrą chwilę. Starałem się wyglądać na obojętnego.
- Niby czemu o to pytasz? Przecież nic złego nie robię. Tylko patrzę. Obiecali mi to, więc niech się odpierdolą teraz. - odwróciłem sie od niego i z uśmiechem wbiłem znów oczy w syna.
- Myślisz, że to ONI mnie tu do ciebie przysłali? - zaśmiał się cicho pod nosem. - Nie, braciszku. - wymruczał tak cicho, że w tym huku muzycznym nikt nie mógł tego dosłyszeć oprócz mnie. - Przyszedłem tu sam.
- Po co? - zapytałem mrucząc i nawet się do niego nie odwracając.
- Bo cię znam. Wiem doskonale, że jesteś zdolny do wszystkiego. Nawet do tego by mu tu wszystko zaraz wyśpiewać. - teraz jednak na niego spojrzałem.
- Wiesz... to wcale nie taki głupi pomysł. - powiedziałem zastanawiając się. Oczywiście, mówiłem to celowo, żeby go zdenerwować. Nie mogłem mu nic powiedzieć, nawet gdybym chciał. Ale zastanawiałem się jakby mógł na to zareagować... Pewnie wziąłby mnie za świra. Ale gdybym pokazał mu obrączkę... Wtedy na pewno by uwierzył. I nie chciał widzieć na oczy. Tak więc nie musiałem dumać nad tym zbyt długo. Jeśli chciałem nawiązać z nim jakikolwiek kontakt, on ani jego matka nie mogli nic wiedzieć. Tak, miałem nadzieję, że uda mi się do nich zbliżyć. Chciałem się zbliżyć do Dony... Móc znów miec ją przy sobie. Nie wiedziałem jak to zrobię, ale jak tylko zobaczyłem Mata na zapleczu siedzącego w wielkim skórzanym fotelu z nosem w telefonie, a potem ją na widowni... chyba ją o ile się nie mylę... postanowiłem, że spróbuję. Ale najpierw muszę się dowiedzieć, gdzie mieszkają. I też miałem nadzieję, że on mi to powie.
- Chyba oszalałeś!!! - zapowietrzył się natychmiast. Zaśmiałem sie patrząc na jego przerażoną minę.
- Uspokój się. Tylko żartowałem.
- Ja nigdy nie wiem kiedy ty żartujesz, naprawdę!- prychnął.
Obserwowaliśmy dalej całe przedstawienie. Mój synek śpiewa. W życiu nawet o czymś takim nie marzyłem. Ale sam nie wiedziałem czy to dla niego dobre... Pomijając oczywiście fakt istnienia tych psychopatów. Nawet bez nich nie chciałbym tego dla niego. Gdyby cała historia potoczyła się inaczej i mógłbym być z nimi te wszystkie lata starałbym się mu za wszelką cenę wybić z głowy muzykę... jako sposób na życie.
- Wiesz, że gdyby ona zobaczyła cię z odległości mniejszej niż dwadzieścia metrów, padła by na zawał, albo natychmiast wszystkiego się domyśliła i miałbyś drugi pogrzeb do kolekcji? - usłyszałem znów co wyrwało mnie z rozmyślań. Popatrzyłem na brata. Potem skrzywiłem się lekko.
- Nie musisz mi tego tłumaczyć, Jer, naprawdę.
- A tak w ogóle. - zaczął znów na co popatrzyłem na niego kolejny raz. - Stęskniłem się za tobą, Mike.
- Zamknij morde, debilu! - warknąłem widząc jego szczerzącą się gębę i rozglądając się dyskretnie, ale każdy stał zbyt daleko by słyszeć choćby słowo. Westchnąłem. - Robisz mi wykład, a sam...
- No co? Nie mogę ci powiedzieć tak oczywistej rzeczy? - wiedział o co mi chodzi, ale uwielbiał mnie wkurzać, nawet teraz.
- Możesz. Ale bez jaj. - prychnąłem. - Rozmawiałeś z Doną? - zapytałem nagle. Przestał się uśmiechać. Spojrzałem na niego by ponaglić go do odpowiedzi.
- Rozmawiałem. - stwierdził, ale chyba nie miał zamiaru niczego więcej dodać.
- No i??
- Co no i? A jak myślisz! - fuknął.
- Nie wiem... - troche mnie to stłamsiło.
- To cię uświadomię, gdybyś jeszcze sam się nie domyślił! - warknął. - Próbuje udawać, że wszystko jest w porządku, ale przy każdej dosłownie okazji potrafi o tobie wspomnieć. Np teraz kiedy z nią rozmawiałem stwierdziła, że "Michael byłby zachwycony'. Jesteś idiotą.
- Wiem. - powiedziałem wzdychając, a w tym samym momencie usłyszałem okropny zgrzyt, jakby tona metalu był rozdzierana. Jakiś łomot, jakby to samo spadało z góry na dół obijając się o podłożę. W tej samej chwili podniosłem wzrok i serce o mało mi nie pękło. Runął w duł z tym żelastwem, ani nie było czasu jakkolwiek zareagować. Jedyne co zdązyłem pomyśleć to...
Dziecko, trzymaj się, jestem z tobą!
I wielka chmura kurzu wzbiła się w powietrze zasnuwając całą scenę. Przez moment nic nie było widać. A potem... Z przesmyku do którego to wszystko runęło wyłoniła się jedna ręka... potem druga.. aż wgramolił się z powrotem na scenę. Oczy miał szeroko otwarte ale za chwilę zaczął znów śpiewać. Muzyka nie ucichła ani na moment.
Byłem przerażony. Co on wyprawia?!
- Gdzie, dokąd, stój! - Jermaine zdążył złapać mnie za rękaw i posadzić z powrotem na krześle. Spojrzałem na niego wściekły. Dlaczego mnie zatrzymuje do cholery?! Nie widzi co się stało?! Mój syn spadł z wysokości prawie dwudziestu metrów, a potem tak po prostu wlazł na scene i zaczął śpiewać dalej! Mogło mu się coś stać, może mieć coś złamane, nie wiem, wstrząs mózgu albo nawet uraz kręgosłupa! A on zamiast to przerwać, chodzi dalej i śpiewa?! Miałem zamiar do niego dolecieć i ściągnąć go ze sceny i osobiście zadzwonić na pogotowie, ale oczywiście mój brat mnie powstrzymał.
- Jak to...! - sam nie wiedziałem co powiedziec i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że cały się trzęsę, a głos dygotał mi jakbym ... nie wiem. Byłem przerażony...
A Dona? Na pewno to widziała, chyba tylko kompletny ślepiec by tego nie widział! Do niej też chciałem biegnąć, ale już sam nie wiedziałem co robić. W chwilę później chłopak skończył śpiewać i zszedł ze sceny kulejąc. Tam się już nim zajęli.
- Zadzwońcie na pogotowie! - krzyknąłem biegnąć w ich kierunku, ale zaraz odbiłem tranzytem i wskoczyłem jak strzała prawie pod lekko powyginane pręty, które były stosunkowo cienkie i nie wytrzymały impetu uderzenia. Boże... Miałem nadzieję, że mimo wszystko nic mu poważnego się nie stało...
Wiedziałem doskonale co to znaczy. Szukałem sam nie wiedziałem czego, może cholera jasna ICH własnoręcznego podpisu, że to oni! Niczego takiego nie znalazłem, ale w ręce wpadło mi coś innego. Ta konstrukcja była utrzymywana na serii kabli, które były skonstruowane w taki sposób i z takich tworzyw, które miały to wszystko utrzymać. Przecież wszystko było sprawdzane... Sam nawet wszedłem na górę i oglądałem, nic nie było naruszone! A teraz patrzyłem na rozerwane tworzywo wierzchnie, druty wystające ze środka i... nagle to zrozumiałem.
Wystarczyło kilka minut nawet dla niewprawnego oka laika, żeby to dostrzec. Całość została nadpiłowana w jednym miejsce. Nie wiele ale to widać wystarczyło. Od miejsca równego gładkiego nacięcia uszkodzenie biegło dalej, ale teraz było chaotyczne i poszarpane. Rwało sie tak jak leciało. Poczułem, że brak mi tchu. Jakby na komendę spojrzałem w górę i zobaczyłem jednego z facetów współpracujących ze mną. Stał na górze i łapał się tego co zostało po tym kablu. Kiedy na mnie spojrzał, wiedziałem, że pomyślał dokładnie to samo co ja. Sytuacja się poważnie zaogniała...
To już nie były tylko groźby i zaczepki na ulicy. Czułem, że jesli czegoś szybko nie zrobię... To się nie skończy dobrze. Musiałem ich znaleźć i to natychmiast. A potem zrobić wszystko, żeby być jak najbliżej nich.
Wpadłam do szpitala razem z Iwą. Moi rodzice oglądali wszystko chyba w
Tv, bo zjawili się pod szpitalem w tym samym momencie co ja. Był
najbliżej stadionu, więc chyba nawet nie zastanawiali się do którego
trafił.
Dopchałam się do informacji, nawet nie zawracałam sobie głowy ludźmi,
którzy coś burczeli, miałam to w dupie. Nie interesowały mnie ich
sprawy. Interesowało mnie moje dziecko. Chciałam wiedziec gdzie jest i
czy wszystko z nim w porządku. Błagałam Boga by nic mu się nie stało.
Pielęgniarka była tak uprzejma, że podała mi wszystko co tylko chciałam.
W następnej chwili już biegłam w stronę wind i zaczęłam dusić przycisk
jak wariatka chcąc, by jak najszybciej do mnie zjechała. Miałam ochotę
wrzeszczeć, nawet nie wiedziałam skąd mam jeszcze siłę nad sobą panować.
Tego było już za wiele. Najpierw Mike... Ktoś może powiedziec, że to
dawno, ale dla mnie to wciąz była świeża sprawa. Potem moje dziecko
zostało napadnięte na ulicy. Jeszcze o jasnie, nie była to noc. A teraz
to... Tego było za dużo.
W końcu przyjechała i drzwi rozsunęły się przede mną. Była pusta i chyba
nawet dobrze. Bez słowa wszyscy wsiedliśmy do środka, wcisnęłam
odpowiedni guzik i znów maltretowałam go przez cały czas aż drzwi znów
się nie otworzyły i nie wybiegłam na korytarz. Nie pomyślałam nawet,
żeby zadzwonić do Darka. Pewnie będzie potem o to na mnie zły, ale teraz
myślałam tylko o tym, żeby dorwać jakiegoś lekarza, by powiedział mi co
z moim ukochanym dzieckiem. A potem chciałam go zobaczyć, żeby móc
zobaczyć na własne oczy, że naprawdę z nim wszystko w porządku. Bo jeśli
nie... Nawet nie chciałam o tym myślec.
Wylecieliśmy wszyscy na korytarz. W pierwszej chwili nawet nie
zauważyłam, że pod gabinetem, do którego zostaliśmy skierowani już ktoś
siedzi. Umysł miałam po prostu zaćmiony, nie widziałam prawie nic.
Jakbym miała klapki na oczach. W głowie dudniło mi tylko by dostać się
do syna. Resztę miałam w dupie.
Dopiero kiedy zbliżyłam sie na kilka metrów, spostrzegłam, że siedzi tam
już kilka osób. Rozpoznałam Jermaine'a, który wyszedł do mnie na
przeciw, chyba po to by mnie jakoś uspokoić, ale próżne jego gadanie.
Żebym mogła się uspokoić, musiałam zobaczyć swoje dziecko całe i zdrowe.
Następnie zobaczyłam, że koło drzwi kręci się trójka facetów. Ubrani
byli w standardowe czarne garnitury. Jeden rozmawiał cicho przez
telefon, ale po chwili się rozłączył. Wszyscy na mnie patrzeli. Miny
mieli poważne, ale mnie też nie było do śmiechu....
A potem zobaczyłam ostatnią osobę. Siedział na krześle tuż pod drzwiami i
patrzył na mnie wielkimi oczami. Sama chyba nie miałam mniejszych. Z
bliska wyglądał... Z bliska to było jeszcze bardziej powalające.
Zamrugałam. Nie mogłam się teraz nim zachwycać, zresztą szybko mi
przeszło.
- Gdzie on jest?! Jest tu?! CO z nim, powiedzcie mi coś w końcu!!! -
zaczęłam szarpać szwagra za rękaw. Złapał mnie za rękę chcąc jakoś
uspokoić, ale nic to nie dało. Z minuty na minute byłam coraz bardziej
zdenerwowana. Miałam ochote płakać i w końcu tak się stało. Niczyja
obecność mi nie pomogała...
- Em... - usłyszałam w pewnym momencie. Facet podobny do Michaela wstał i
podszedł do mnie dwa kroki. Chyba nie wiedział za bardzo jak się
odezwać. Nawet nie zawracałam sobie głowy jego elokwencją chciałam wpaśc
tam do tego gabinetu... - Lekarz powiedział, że nic mu nie jest...
Chyba... - wydukał w końcu. I wciąz wlepiał we mnie te oczy. Nie odrywał
ich ode mnie. Iwa nie odrywała swoich od niego. Mrużyła je lekko. Chyba
nie przypadł jej do gustu, ale nie obchodziło mnie to.
Popatrzyłam na niego załzawionymi oczami.
- Robią mu badania. - szepnął. - Niedługo będzie wszystko wiadomo... Nie
denerwuj się. - dodał cicho. O, na ty... Ale co mnie to obchodzi w
końcu. Miałam wrażenie, że zaczynam właśnie tracić zmysły...
Nie myślałem nad tym co robię. Po prostu... Zrobiłem to co podpowiadał mi rozum.
Po tym jak wszyscy zgromadziliśmy się na zapleczu, pierwsze co
zrobiłem to zapytałem Josha, czy myśli o tym samym co ja. Głos mi
dygotał. Wszyscy wiedzieli, że teraz wystarczy jeden fałszywy ruch... a
wybuchnę. Gdybym był w mieszkaniu, to co innego. Ale tutaj... Nie
myślałbym co mówię. A raczej wrzeszczę. Jak nic potem musieliby mnie
wyciągać z wariatkowa.
Zależało mi już tylko na jednym. Odnaleźć syna i zobaczyć co z nim. Dona zanim przedrze się tutaj przez tych wszystkich ludzi... Trzeba było go natychmiast zawieźć do szpitala. A mimo tego co powiedziałem o karetce, chyba jeszcze nikt do tej pory po nią nie zadzwonił. Byłem wściekły i przerażony jednocześnie. Ale musiałem się opanować.
Jermaine pilnował mnie jak wierny pies. Lubiłem tak o nim myśleć od czasu jak kilka lat temu wyjechał mi z tekstem, że skoro ja i tak jestem martwy to on umówi się z moja wdową, jak to określił. Miał szczęście, że dzielił nas ocean.
Pewnie chciał mnie w razie czegoś powstrzymać... przed czymś. Nie wiedziałem przed czym. Czułem, że mi odbija. Jeszcze chwila i naprawdę zacznę się drzeć. Komu by nie odbiło w takiej sytuacji... Ale wtedy dostrzegłem w końcu chłopaka i poszedłem w jego kierunku. Kłócił się z kimś po polsku, więc nic z tego nie rozumiałem.
- Co się dzieje? - zapytałem wtykając noc do całej sprawy. - Co on tu jeszcze robi? - starałem się nad soba panować, naprawdę się starałem. Ale chyba i tak było widać, że jestem o wiele bardziej zdenerwowany niżby wypadało. Co oni tam mogą wiedzieć.
- Chłopak nie chce jechać na pogotowie. - przetłumaczył mi jeden z moich... kolegów w niedoli. Spojrzałem na chłopaka jakbym się przesłyszał.
- Jak to nie chce?!
- Normalnie! - odparł wojowniczo. Aż uniosłem wysoko brwi patrząc na niego. - Na cholerę mi karetka, przecież to tylko kostka, nic mi nie jest! Moja matka pewnie jest w gorszym stanie niż ja! Chcę wracać do domu! - upierał się. Każdy dosłownie otaczał go i popychał z powrotem na siedzenie gdy wstawał. Wkurzył się. - Moglibyście mnie w końcu zostawić?!
- Spokojnie. - powiedziałem. - Spadać stąd! - zacząłem wszystkich rozganiać.
- A pan to kto?! - ktoś się obruszył.
- Duch Święty, spadaj pan! - popchnąłem go lekko. W końcu wszyscy odsunęli się na tyle, bym mógł z nim porozmawiać. W końcu. I nawet nikt nie ważył się powiedziec słowa. Patrzył na mnie buntowniczo. Po kim on to ma? - Dlaczego nie chcesz jechać...
- Głupi pan jesteś?! - wybuchnął nagle. - Przecież powiedziałem, że to tylko kostka! - popatrzyłem na niego, po czym się uśmiechnąłem. Nie mogłem się nie uśmiechać. Mój nastrój zmienił się o 180 stopni. Czy to poczatek choroby dwubiegunowej? Może.
- Teraz ci się wydaje, że to tylko kostka, bo adrenalina buzuje ci w żyłach. Możesz nie czuć ewentualnego bólu. Nie wiadomo co będzie później, w nocy, kiedy już w miarę ochłoniesz. Możesz mieć nawet uszkodzony kręgosłup, spadłeś z wysokości. - otworzył szerzej oczy. Postanowiłem go troche postraszyć. - Chcesz dożyć późnej starości o własnych nogach? - zamroczył się znów.
- Jak trafię do szpitala to matka zejdzie na zawał! Z nią czasami gorzej niż z dzieckiem! Od małego traktuje mnie jakbym był z porcelany! Nie twierdzę, że mi z tym źle, ale teraz wolałbym uniknąć jej histerii...!
- Matka cię kocha. Zresztą chyba już dość się w życiu nacierpiała. - powiedziałem bardziej do siebie, ale widać to właśnie podziałało, bo w końcu raczył wspaniałomyślnie się zgodzić na przewiezienie do szpitala. Karetka zjawiła się w ciągu pięciu minut, a Dony wciąz nie było widać.
- Zabieramy pana. - powiedział sanitariusz po wstępnych oględzinach i pomógł mu wskoczyć do ambulansu. Minę miał zabójczą. Spojrzał na mnie przez ramię jakby chciał coś powiedziec... - Jedziemy czy ktoś chce...
- Ja pojadę! Jego matka jest gdzies w tłumie, siedziała na widowni. - powiedziałem i nie czekając na nic po prostu wskoczyłem do środka.
- JENCINSSSS! - ktoś za mną wściekle zawołał, ale nie zareagowałem. Usiadłem gdzie i tylko patrzyłem jak kłada go na kozetkę i pierwsze co to pobierając krew do badań...
I pojechaliśmy. A w szpitalu... Kiedy ją zobaczyłem... Myślałem, że serce mi pęknie. Miałem ochotę w pierwszej chwili wziąć ją w ramiona i mocno przytulić. Tak jak kiedyś. I może nawet bym to zrobił, gdyby nie ci wszyscy ludzie. Iwa patrzyła na mnie jakby miała rentgen w oczach i prześwietlała mnie. Brakuje, żeby doświetliła sobie gdzieś możne na mojej śledzionie napis 'Michael Jackson is still alive!' Ja nie wiem skąd ci ludzie to biorą, ale... są coraz bliżej prawdy. Śmieszne jest tylko to, że druga grupa ich sukcesywnie ośmiesza i dlatego jeszcze żyję. Nie wiem co by się stało gdyby teraz to wyszło na jaw, ale... najprawdopodobniej nie pożyłbym długo. O sobie nie myślałem. Bałem się o swoją rodzinę. Nie ograniczali się do niej tylko moi rodzice i rodzeństwo. Moją rodziną przede wszystkim była Dona i Mat.
Tak więc nawet się do niej nie zbliżyłem. Choć tak bardzo chciałem... Powiedziałem tylko... na co ona wywaliła na mnie oczy. W tej chwili wyszedł do nas lekarz. Dona pierwsza do niego dopadła.
- Co z nim? Co mu jest? - głos miała tak płaczliwy, aż mnie się udzielało.
- A proszę się o nic nie martwić, absolutnie NIC mu się nie stało. Poza lekkim zwichnięciem kostki, to wszystko. Mam już wszystkie wyniki, rentgen i tomograf głowy nic nie wykazał. Głowa i kręgosłup cały. Może pani do niego wejść. Zostanie na noc na obserwacji mimo wszystko. To było jednak osiemnaście metrów. - od razu pognała do sali. Sam chciałem tam wejść, ale mnie powstrzymali. Ojciec dony spojrzał się dziwnie na mnie... No tak, mają rację. Przyjdę później. Wieczorem.
- Boże, dziecko, jak się czujesz? - chciałam krzyczeć z radości na jego widok, ale nie miałam już siły. Za dużo emocji jak na jeden dzień... Dopadłam do niego i mocno przytuliłam nie zwracając uwagi na jego protesty. W końcu przestał burczeć.
Siedział na łózku całkowicie ubrany. No tak, przecież nic tu ze sobą nie ma. Będę musiała mu przywieźć... ale nie chciałam się z nim rozstawać...
- Jedziemy do domu? Wyniki nic nie wykazały... - powiedział, ale wpadłam mu w słowo.
- Zostajesz tutaj na noc i bez dyskusji! - wytrzeszczył na mnie oczy.
- CO?!
- TAK! I bez dyskusji!!! - moja mina chyba musiała mu wiele powiedzieć, bo chociaż widziałam jak się cały gotuje ze złości, nic już nie powiedział. Zacisnął tylko dłonie w pięści na pościeli.
Zastanawiałam się jak to możliwe, by doszło do czegoś takiego. W takim miejscu, gdzie jest tyle ludzi, ochrona i w ogóle... Jak to mogło się stać?! Może coś było wadliwe... ale niczego nie sprawdzają?! Wpuszczają tam ludzi tak jak leci, jak popadnie?! Boże! A jeśli to znowu tamci? Aż mnie skręcało na myśl, że ktoś chce zrobić krzywdę mojemu dziecku. A widać komuś na tym zależy. Jak miałam go chronić do cholery!
Wszyscy chyba musieli widzieć, że powoli się załamuję. Tego było naprawdę za wiele. Teraz jak nigdy pragnęłam by Mike znów był ze mną. Czułam, że wariuję. Nie wiele mi do tego potrzeba. Zawsze była przewrażliwiona, nadopiekuńcza, ale to w końcu moje jedyne dziecko. Zawsze będzie dla mnie dzieckiem, nie ważne ile będzie miał lat. I jak dorosły będzie się czuł.
Znów poczułam tą złość, którą odczuwałam przez pierwsze lata po JEGO śmierci. Nie ma go, kiedy najbardziej go potrzebuję. A dlaczego? Bo wolał mnie wtedy okłamać. Nie było już sensu wciąż sobie powtarzać, że gdybym wiedziała co wziął od razu bym tam pojechała. Czasu nikt dla mnie nie cofnie. Ale byłam zła. Miałam ochotę krzyczeć.
- Dona, kochanie... - mój tata podszedł do mnie i przytulił mnie mocno. Rozkleiłam się na całego. - Cii... - zaczął mnie głaskać po głowie starając się jakoś uspokoić, ale nie wiele to dawało. Potrzebowałam męża, który z własnej głupoty zostawił mnie i dziecko.
Mateusz jeszcze próbował mnie przekonać, żebym zabrała go do domu, zagroził nawet, że wypisze się na własne życzenie, ale mój wrzask chyba w końcu zdołał go ostatcznie przekonać by zostać w tym szpitalu. Moi rodzice i Iwa ze swoim młodym pojechali po jakimś czasie, ale ja jeszcze zostałam. Musiałam się na niego napatrzeć, żeby mieć pewność, że nic mu nie jest poza tą nogą. Z tym sobie jakoś poradzimy. Lekarz powiedział, że na początek wystarczą okłady z lodu, a potem jakaś zwykła maść przeciwbólowa. Stwierdził, że uraz jest niewielki, nie nastąpiło żadne przemieszczenie ani zerwanie czegokolwiek, ale może przez jakiś czas boleć. Oddychałam pełną piersią kiedy mi to mówił. Trochę mi ulżyło.
W końcu jednak musiałam jechać do domu, musiałam przywieźć mu jakies rzeczy. Niby to tylko noc, ale... Hm. No tak jakoś. Przytuliłam go znów mocno. O dziwo, kiedy w pobliżu nie było nikogo jakoś mi nie uciekał. Ale podejrzewałam, że gdyby do środka ktoś wsadził choćby sam nos, od razu by mi spierdzielił. Pojechałam więc mówiąc mu by nigdzie się nie ruszał. Zgodził się. Ciekawe jak długo wytrzyma.
Zależało mi już tylko na jednym. Odnaleźć syna i zobaczyć co z nim. Dona zanim przedrze się tutaj przez tych wszystkich ludzi... Trzeba było go natychmiast zawieźć do szpitala. A mimo tego co powiedziałem o karetce, chyba jeszcze nikt do tej pory po nią nie zadzwonił. Byłem wściekły i przerażony jednocześnie. Ale musiałem się opanować.
Jermaine pilnował mnie jak wierny pies. Lubiłem tak o nim myśleć od czasu jak kilka lat temu wyjechał mi z tekstem, że skoro ja i tak jestem martwy to on umówi się z moja wdową, jak to określił. Miał szczęście, że dzielił nas ocean.
Pewnie chciał mnie w razie czegoś powstrzymać... przed czymś. Nie wiedziałem przed czym. Czułem, że mi odbija. Jeszcze chwila i naprawdę zacznę się drzeć. Komu by nie odbiło w takiej sytuacji... Ale wtedy dostrzegłem w końcu chłopaka i poszedłem w jego kierunku. Kłócił się z kimś po polsku, więc nic z tego nie rozumiałem.
- Co się dzieje? - zapytałem wtykając noc do całej sprawy. - Co on tu jeszcze robi? - starałem się nad soba panować, naprawdę się starałem. Ale chyba i tak było widać, że jestem o wiele bardziej zdenerwowany niżby wypadało. Co oni tam mogą wiedzieć.
- Chłopak nie chce jechać na pogotowie. - przetłumaczył mi jeden z moich... kolegów w niedoli. Spojrzałem na chłopaka jakbym się przesłyszał.
- Jak to nie chce?!
- Normalnie! - odparł wojowniczo. Aż uniosłem wysoko brwi patrząc na niego. - Na cholerę mi karetka, przecież to tylko kostka, nic mi nie jest! Moja matka pewnie jest w gorszym stanie niż ja! Chcę wracać do domu! - upierał się. Każdy dosłownie otaczał go i popychał z powrotem na siedzenie gdy wstawał. Wkurzył się. - Moglibyście mnie w końcu zostawić?!
- Spokojnie. - powiedziałem. - Spadać stąd! - zacząłem wszystkich rozganiać.
- A pan to kto?! - ktoś się obruszył.
- Duch Święty, spadaj pan! - popchnąłem go lekko. W końcu wszyscy odsunęli się na tyle, bym mógł z nim porozmawiać. W końcu. I nawet nikt nie ważył się powiedziec słowa. Patrzył na mnie buntowniczo. Po kim on to ma? - Dlaczego nie chcesz jechać...
- Głupi pan jesteś?! - wybuchnął nagle. - Przecież powiedziałem, że to tylko kostka! - popatrzyłem na niego, po czym się uśmiechnąłem. Nie mogłem się nie uśmiechać. Mój nastrój zmienił się o 180 stopni. Czy to poczatek choroby dwubiegunowej? Może.
- Teraz ci się wydaje, że to tylko kostka, bo adrenalina buzuje ci w żyłach. Możesz nie czuć ewentualnego bólu. Nie wiadomo co będzie później, w nocy, kiedy już w miarę ochłoniesz. Możesz mieć nawet uszkodzony kręgosłup, spadłeś z wysokości. - otworzył szerzej oczy. Postanowiłem go troche postraszyć. - Chcesz dożyć późnej starości o własnych nogach? - zamroczył się znów.
- Jak trafię do szpitala to matka zejdzie na zawał! Z nią czasami gorzej niż z dzieckiem! Od małego traktuje mnie jakbym był z porcelany! Nie twierdzę, że mi z tym źle, ale teraz wolałbym uniknąć jej histerii...!
- Matka cię kocha. Zresztą chyba już dość się w życiu nacierpiała. - powiedziałem bardziej do siebie, ale widać to właśnie podziałało, bo w końcu raczył wspaniałomyślnie się zgodzić na przewiezienie do szpitala. Karetka zjawiła się w ciągu pięciu minut, a Dony wciąz nie było widać.
- Zabieramy pana. - powiedział sanitariusz po wstępnych oględzinach i pomógł mu wskoczyć do ambulansu. Minę miał zabójczą. Spojrzał na mnie przez ramię jakby chciał coś powiedziec... - Jedziemy czy ktoś chce...
- Ja pojadę! Jego matka jest gdzies w tłumie, siedziała na widowni. - powiedziałem i nie czekając na nic po prostu wskoczyłem do środka.
- JENCINSSSS! - ktoś za mną wściekle zawołał, ale nie zareagowałem. Usiadłem gdzie i tylko patrzyłem jak kłada go na kozetkę i pierwsze co to pobierając krew do badań...
I pojechaliśmy. A w szpitalu... Kiedy ją zobaczyłem... Myślałem, że serce mi pęknie. Miałem ochotę w pierwszej chwili wziąć ją w ramiona i mocno przytulić. Tak jak kiedyś. I może nawet bym to zrobił, gdyby nie ci wszyscy ludzie. Iwa patrzyła na mnie jakby miała rentgen w oczach i prześwietlała mnie. Brakuje, żeby doświetliła sobie gdzieś możne na mojej śledzionie napis 'Michael Jackson is still alive!' Ja nie wiem skąd ci ludzie to biorą, ale... są coraz bliżej prawdy. Śmieszne jest tylko to, że druga grupa ich sukcesywnie ośmiesza i dlatego jeszcze żyję. Nie wiem co by się stało gdyby teraz to wyszło na jaw, ale... najprawdopodobniej nie pożyłbym długo. O sobie nie myślałem. Bałem się o swoją rodzinę. Nie ograniczali się do niej tylko moi rodzice i rodzeństwo. Moją rodziną przede wszystkim była Dona i Mat.
Tak więc nawet się do niej nie zbliżyłem. Choć tak bardzo chciałem... Powiedziałem tylko... na co ona wywaliła na mnie oczy. W tej chwili wyszedł do nas lekarz. Dona pierwsza do niego dopadła.
- Co z nim? Co mu jest? - głos miała tak płaczliwy, aż mnie się udzielało.
- A proszę się o nic nie martwić, absolutnie NIC mu się nie stało. Poza lekkim zwichnięciem kostki, to wszystko. Mam już wszystkie wyniki, rentgen i tomograf głowy nic nie wykazał. Głowa i kręgosłup cały. Może pani do niego wejść. Zostanie na noc na obserwacji mimo wszystko. To było jednak osiemnaście metrów. - od razu pognała do sali. Sam chciałem tam wejść, ale mnie powstrzymali. Ojciec dony spojrzał się dziwnie na mnie... No tak, mają rację. Przyjdę później. Wieczorem.
- Boże, dziecko, jak się czujesz? - chciałam krzyczeć z radości na jego widok, ale nie miałam już siły. Za dużo emocji jak na jeden dzień... Dopadłam do niego i mocno przytuliłam nie zwracając uwagi na jego protesty. W końcu przestał burczeć.
Siedział na łózku całkowicie ubrany. No tak, przecież nic tu ze sobą nie ma. Będę musiała mu przywieźć... ale nie chciałam się z nim rozstawać...
- Jedziemy do domu? Wyniki nic nie wykazały... - powiedział, ale wpadłam mu w słowo.
- Zostajesz tutaj na noc i bez dyskusji! - wytrzeszczył na mnie oczy.
- CO?!
- TAK! I bez dyskusji!!! - moja mina chyba musiała mu wiele powiedzieć, bo chociaż widziałam jak się cały gotuje ze złości, nic już nie powiedział. Zacisnął tylko dłonie w pięści na pościeli.
Zastanawiałam się jak to możliwe, by doszło do czegoś takiego. W takim miejscu, gdzie jest tyle ludzi, ochrona i w ogóle... Jak to mogło się stać?! Może coś było wadliwe... ale niczego nie sprawdzają?! Wpuszczają tam ludzi tak jak leci, jak popadnie?! Boże! A jeśli to znowu tamci? Aż mnie skręcało na myśl, że ktoś chce zrobić krzywdę mojemu dziecku. A widać komuś na tym zależy. Jak miałam go chronić do cholery!
Wszyscy chyba musieli widzieć, że powoli się załamuję. Tego było naprawdę za wiele. Teraz jak nigdy pragnęłam by Mike znów był ze mną. Czułam, że wariuję. Nie wiele mi do tego potrzeba. Zawsze była przewrażliwiona, nadopiekuńcza, ale to w końcu moje jedyne dziecko. Zawsze będzie dla mnie dzieckiem, nie ważne ile będzie miał lat. I jak dorosły będzie się czuł.
Znów poczułam tą złość, którą odczuwałam przez pierwsze lata po JEGO śmierci. Nie ma go, kiedy najbardziej go potrzebuję. A dlaczego? Bo wolał mnie wtedy okłamać. Nie było już sensu wciąż sobie powtarzać, że gdybym wiedziała co wziął od razu bym tam pojechała. Czasu nikt dla mnie nie cofnie. Ale byłam zła. Miałam ochotę krzyczeć.
- Dona, kochanie... - mój tata podszedł do mnie i przytulił mnie mocno. Rozkleiłam się na całego. - Cii... - zaczął mnie głaskać po głowie starając się jakoś uspokoić, ale nie wiele to dawało. Potrzebowałam męża, który z własnej głupoty zostawił mnie i dziecko.
Mateusz jeszcze próbował mnie przekonać, żebym zabrała go do domu, zagroził nawet, że wypisze się na własne życzenie, ale mój wrzask chyba w końcu zdołał go ostatcznie przekonać by zostać w tym szpitalu. Moi rodzice i Iwa ze swoim młodym pojechali po jakimś czasie, ale ja jeszcze zostałam. Musiałam się na niego napatrzeć, żeby mieć pewność, że nic mu nie jest poza tą nogą. Z tym sobie jakoś poradzimy. Lekarz powiedział, że na początek wystarczą okłady z lodu, a potem jakaś zwykła maść przeciwbólowa. Stwierdził, że uraz jest niewielki, nie nastąpiło żadne przemieszczenie ani zerwanie czegokolwiek, ale może przez jakiś czas boleć. Oddychałam pełną piersią kiedy mi to mówił. Trochę mi ulżyło.
W końcu jednak musiałam jechać do domu, musiałam przywieźć mu jakies rzeczy. Niby to tylko noc, ale... Hm. No tak jakoś. Przytuliłam go znów mocno. O dziwo, kiedy w pobliżu nie było nikogo jakoś mi nie uciekał. Ale podejrzewałam, że gdyby do środka ktoś wsadził choćby sam nos, od razu by mi spierdzielił. Pojechałam więc mówiąc mu by nigdzie się nie ruszał. Zgodził się. Ciekawe jak długo wytrzyma.
Oczywiście, że mi nie pozwolili do niego znów jechać. Oczywiście, że
nie posłuchałem i pojechałem. Wiedziałem, że będę miał przez to pewne
nieprzyjemności, ale miałem to gdzieś. Wciąż się denerwowałem mimo
wszystko. Chciałem go zobaczyć, pobyć z nim trochę sam na sam, żeby
porozmawiać. Musiałem usłyszeć jego relację z tego zdarzenia. Może
wcześniej coś widział, może coś wydało mu się podejrzane. Może KOGOŚ
podejrzanego widział, ale nikt inny nie zwrócił na nic uwagi.
Jechałem autem, był już późny wieczór. Ciemno, na ulicach mało ludzi. Świeciły się latarnie. Domyślałem się, że będę miał pewnie małe problemy z przekonaniem jakiejś pani pielęgniarki do tego by mnie do niego wpuściła. Już obmyślałem plan jak ją sobie urobić. Może zaproponuję kolację? Nie, nie będę świnią, jak nic coś by sobie ubzdurała, a nie potrzebuję kolejnej pustej lali. Nagle pomyślałem, że może wciąż będzie tam Dona i to JĄ może zaproszę na kolację? Ciekawe co by zrobiła... Z całą pewnością odmówiła.
Była wierna mężowi, choć on sam był żałosnym nieudacznikiem. Boże... Czy naprawdę nie mogła wybrać kogoś lepszego? Nie mówię, że ktokolwiek by mi się podobał. Wciąz ją kochałem, świerzbiły mnie obie ręce, kiedy za niego wychodziła. Naprawdę ciężko mi było wtedy... Ale co miałem zrobić? Próbowałem wciąż dojść do jakiejś konkluzji czy gdybym tego wszystkiego nie zrobił, byli byśmy dalej szczęśliwi. Ale koniec końców finał zawsze stawał mi przed oczami jeden. W końcu coś by jej zrobili, tego byłem pewny. Więc... za każdym razem musiałem sobie powiedzieć, że kto co by nie myślał, to zrobiłem dobrze. W świetle całej sytuacji. A to co ona by poczuła, gdyby się o tym dowiedziała... to już inna sytuacja. Wiedziałem, że natychmiast by mnie znienawidziła. A ja bym tego nie przeżył. Słyszeć od ukochanej, że cię nienawidzi. Ale miałaby prawo. Nawet ten gnojek jej tak nie skrzywdził...
Potrząsnąłem lekko głową. Nie mogłem sobie pozwalać na zagłębianie się w takie myśli. Dołowały mnie jeszcze bardziej a i tak chyba nie znajdowałem się w najlepszej kondycji psychicznej. Kiedy zajechałem pod szpital uśmiechnąłem się lekko. Przynajmniej porozmawiam ze swoim dzieckiem. Nie miałem pojęcia jaki ma charakter, chciałem go poznać. Chociaż po tamtej krótkiej wymianie zdań mogłem się co nie co domyślać. Wdał się w Donę tylko tak do dziesiątej co najmniej potęgi. Uśmiechnąłem się znów bardziej.
Wszedłem do środka już przygotowując sobie litanię dla uroczej panienki, ale zauwazyłem, że w pobliżu nikogo nie ma. Dobra nasza, pomyślałem i przemknąłem do wind rozglądając się przy okazji czy nikt nie nadchodzi, ale było pusto. Kiedy jechałem na górę dłonie lekko mi drżały. Zaraz znów go zobaczę... A czy będzie tam też Dona? Bardzo możliwe, że nawet siłą zmusiła ich, żeby pozwolili jej zostać z synem.
Na górze na korytarzu też nikogo nie było. Gdzie oni wszyscy są? Śpią pewnie już po jakichś klitach. Prychnąłem pod nosem, ale i tak byłem zadowolony. Mogłem bez przeszkód przedostać się do pokoju syna i... wejśc tam. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie przydybie pod samymi drzwiami.
Im bliżej tej sali byłem tym bardziej wszystko drżało mi w środku. Mat to jedna sprawa, ale... co zrobię jeśli będzie tam Dona? Bałem się, że coś mi odwali i naprawdę... Nie wiem...
Nie. Nie mogę zachowywać się jak wariat.
Pod drzwiami całe dłonie miałem już spocone, ale odetchnąłem cicho patrząc czy ktoś nie idzie i pukając cicho wszedłem do środka.
Była sam. Siedział na łóżku z podniesionym wezgłowiem i pisał coś wściekle na telefonie. Pewnie cały czas był zły, że matka nie zabrała go do domu. Uśmiechnąłem się pod nosem. Gdy usłyszał, że ktoś wchodzi podniósł lekko głowę, a gdy mnie zobaczył otworzył szeroko oczy.
- Cześć. - powiedziałem witając się i siadając na krzesełku obok jego łóżka. W sumie to nie wiedziałem co powiedzieć...
- Dzień dobry. - bąknął, obserwując mnie.
- Jak się czujesz? - musiałem zapytać, choć to pytanie jest najgłupszym z możliwych. Ale i tak odpowiedział spokojnie.
- Dobrze się czuję. Mógłbym być teraz w domu, gdyby nie nadwrażliwość mamy. - wyburczał wracając do swojego telefonu. Kiedy zachichotałem spojrzał znów na mnie.
- Naprawdę aż tak to cię dziwi? Że twoja mama tak się o ciebie troszczy? - popatrzyłem na niego z wciąż lekkim uśmiechem. Przez moment nic nie mówił.
- Nie, nie dziwi mnie. Wcale mnie nie dziwi. - powiedział w końcu ale wciąz na mnie nie patrzył. - Ona myśli, że tego nie widać, ale to aż bije po oczach. - dodał.
- Co takiego? - zainteresowałem się. Teraz na mnie spojrzał.
- Śmierć mojego ojca, a co innego? - zatkało mnie. - Ja nie wiem, po jakiego za przeproszeniem chuja ona wychodziła za tego debila, ale... Nie powinienem w ogóle o tym mówić. - zakończył nagle. Ale powiedział już zbyt wiele, bym miał mu to odpuścić.
- Ale... co takiego się z nią dzieje? Powiedz mi...
- Obcemu nie będę opowiadał takich rzeczy, co pan. - walnął.
- No wiesz... Może ja i jestem obcy... ale każdy na świecie wie z kim była twoja mama. I kim ty jesteś też wiedzą.
- No i co z tego? - mruknął spoglądając znów na mnie.
- To, że słyszałem pewne rzeczy, ale jak wiadomo... - zacząłem, starałem się go jakoś sprowokować. - Nie we wszystko można wierzyć tabloidom...
- Co takiego słyszałes?
- Różne rzeczy. Dlatego zapytałem co się z nią dzieje, kiedy powiedziałeś... - spojrzałem na niego znacząco. Westchnął.
- Nie wiem czego się pan naczytał, ale to nawet nic wielkiego. Po prostu. Tęskni za nim na pewno, to chyba normalne. Ale nie wiem czy normalne jest to jej łażenie na dach...
- CO?! - aż wytrzeszczyłem oczy. Co ona...? Myślałem, że mi serce tam wyskoczy...
- Chodzi siadać na dach wczesnym ranem. Siedzi tam z pół godziny i wraca. Myśli. Patrzy w niebo... kiedyś widziałem bo poszedłem za nią. - coś ścisnęło mnie za gardło i serce. Nie odzywałem się patrząc na niego. - Ona chyba myśli, że się z tym pogodziła, że go nie ma, ale te jej wycieczki mówią zupełnie co innego. Czasami się boję, że nie wróci z tego dachu. Budzę się już chyba z przyzwyczajenia o tej godzinie o której wychodzi, a wychodzi zawsze o tej samej. I nie zasnę znów dopóki nie usłysze, że wróciła. - myślałem, że oszaleję. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Podparłem w szoku głowe na rękach. - Ona myśli, że ja o niczym nie wiem. Ostatnio jej powiedziałem, że widziałem... - westchnał.
Co ja miałem mu na to powiedzieć? Starałem się nie rozkleić jak baba... Przez cały czas wiedziałem, że jestem kretynem, ale teraz okazało się, że nie miałem racji. Nie byłem kretynem. Byłem skończonym gnojem...
- Stara się jak może, ale ja wiem, że za to, żeby ojciec znów z nią był oddałaby wszystko, nawet mnie. - teraz to on mnie poraził.
- Nie opowiadaj głupot. - powiedziałem cicho. - Twoja matka... Jesteś dla niej największym skarbem. Ja widzę, że ty czegoś nie rozumiesz chłopcze. - spojrzał na mnie jakoś tak zdziwiony. Nie wiem, może wyglądałem jakoś dziwnie? Możliwe.
- Czego nie rozumiem?
- Jesteś częścią swojego ojca, więc twoja matka w życiu by cię za nic nie oddała, za Chiny Ludowe, za całe skarby świata, które by jej za to darowali. Jak myślisz, dlaczego teraz tak wariuje, po tym jak cie napadli? - nie zdążyłem się ugryźć w język.
- A skąd pan wie...?!
- Wbrew pozorom wie o tym już sporo ludzi, dziecko kochane, naprawdę. MEDIA. Może niczego jeszcze nie znalazłeś, ale ja mam swoje dojścia. - miałem nadzieję, że jakoś z tego wybrnąłem. Żołądek mi się zapętlił...
- Mateusz? Jak się czujesz...? - usłyszałem za plecami i automatycznie poczułem jak włosy jeżą mi się na karku. Odwróciłem się powoli i zobaczyłem Donę stojąc w drzwiach i wytrzeszczającą na mnie oczy. Zmierzyła mnie od góry do dołu i z powrotem.
- Cześć, mamuś. Dobrze się czuję. - powiedział młody na co spojrzałem na niego. Jego wzrok był bardzo wymowny. Wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że własnie tak wygląda nadopiekuńczośc jego matki. Miałem ochotę sie uśmiechnąć, ale ugryzłem się w język.
- A co pan tu robi? - odezwała się do mnie. ODEZWAŁA SIĘ DO MNIE!!! Matko Boska, co ja mam robić?! Starałem się nie wyjść na wariata. Odchrząknąłem lekko.
- Przyszedłem zobaczyć... jak się czuje chłopak. - chyba była tym lekko zdziwiona. Popatrzyła na syna, a potem znów na mnie. Nogi sie pode mną uginały. Żołądek i serce miałem dosłownie w gardle...
- Ach tak... - powiedziała znów nieco ciszej. Wciąż na mnie patrzyła, po czym podeszła do łóżka na którym leżał młody. Sam usiadłem znów na tym samym krzesełku. Zerknęła na mnie i zaczęła mówić do niego po polsku...
- I jak? Na pewno dobrze się czujesz? - wyglądała na naprawdę zmartwioną.
- Tak, dobrze się czuję, poza tym on nie rozumie po polsku. - zmarszczyła lekko czoło...
- A musi? - skakałem oczami od jednego do drugiego.
- Wypadałoby chyba nie?- powiedział już po angielsku, a potem spojrzał na mnie. - Pan wybaczy...
- Nic się nie stało... - mruknąłem. PAN. Ile bym dał by mówił do mnie inaczej...
- Co ty tu w ogóle robisz, mamo o tej godzinie? - zapytał matkę. Westchnęła cicho zaczęła mówić w moim języku.
- Martwiłam się. Nie mogłam wysiedzieć w domu.
- No przeciez nic mi nie jest... - przewrócił oczami. Nie odzywałem się, patrzyłem tylko na nich. - Nie miałaś problemów z wejściem?
- Jakoś przebłagałam pannę na dole. Łaskawie mnie wpuściła. Ci co nie mają dzieci w ogóle nie rozumieją co to znaczy. - zaczęła burczeć. Uśmiechnąłem się lekko pod nosem. Zauważyła to. Zaschło mi lekko wa gardle. I pomyśleć, że oni nie mają pojęcia kim jestem...
- Tak. Ci, którzy nie mają dzieci rzeczywiście nie mają o niczym pojęcia. - powiedziałem cicho.
- To ironia? - chyba z jakiegoś powodu postanowiła być nieuprzejma... - A poza tym, nie powinien pan już iść?
- MAMA! - młody od razu ją pohamował. Nie dziwiłem się wcale, że jest taka nie ufna.
- Co? Jestem zdziwiona, że go tu w ogóle wpuścili. - milczałem przez chwilę.
- Tak jakby... Nikt nie wie, że tu jestem. - wymruczałem patrząc na nią ostrożnie. Ręce miałem całe mokre od potu. Wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Jak to... NIKT NIE WIE?! Kim pan w ogóle jest?!
- MAMA, PRZESTAŃ!
- Nie, obcy facet sobie tu do ciebie przychodzi, i co?! Mam się z tego cieszyć?!
- Przestań, mówie ci!
- Nikogo akurat nie było, nie chciałem czekać... Podejrzewałem, że i tak by mnie nie wpuścili, a chciałem po prostu zobaczyć co z chłopakiem. To wszystko. - powiedziałem wtrącając się.
- Chciał pan zobaczyć co z chłopakiem. - powtórzyła nieco spokojniej patrząc na mnie uważnie. - A co to pana obchodzi?! - zaatakowała znów. Nie czułem się z tym dobrze...
- Mama. - młody zaczął warczeć. - Przestań, naprawdę to już jest jakaś psychoza, przestań warczeć na wszystkich dookoła, teraz w każdym będziesz się dopatrywać jakiegoś zagrożenia?!
- Może powinnam zacząć mu się zwierzać?!
- Nie, ale mogłabyś się opanować! To jest męczące! Jak nie zamykasz mnie w domu, to atakujesz ludzi! Tak jak teraz! Opamiętaj się! - patrzyła na niego wściekła.
- Spokojnie. Twoja mama ma prawo się martwić...
- Martwić może tak, ale nie popadać w histerię. - wyrecytował. - A poza tym, to... - zwrócił się znów do niej. - Mamuś. - mówił już o wiele łagodniej. - Nie lataj tu co chwilę, idź do domu, wyśpij się, a jutro zabierzesz mnie już do domu. - i przytulił się do niej. Objęła go i sama utuliła jak najdrogocenniejszy skarb.
- No dobrze... Tylko jakby co to dzwoń. - powiedziała patrząc znów na mnie podejrzliwie.
W chwilę później podniosła się do wyjścia i jakby czekała, aż ja też się stamtąd wyniosę.
- Ja też już pójdę. Trzymaj się. - powiedziałem uśmiechając się.
- Do widzenia. - odpowiedział tylko i ułożył się wygodnie.
Wyszliśmy na korytarz i atmosfera momentalnie bardzo się zagęściła. Nie wiedziałem co powiedzieć. Staliśmy przez moment patrząc na siebie a potem ona bez słowa odwróciła się i poszła przed siebie. Ręce jej nieco drżały... Niczego we mnie nie widzi? Nawet podświadomie...? Westchnąłem cicho czując bolesne ukłucie w piersi. Moja ukochana jest w zasięgu mojej ręki po raz pierwszy od lat, a ja nie mogę jej nawet dotknać. Co by sobie wtedy pomyślała? Że jestem wariatem...
- Przepraszam, jeśli panią zdenerwowałem. - chciałem jakoś zacząć rozmowę.
- Nic się nie stało... To ja powinnam przeprosić... Zaczynam panikować, mój syn ma rację. - powiedziała, ale nawet na mnie nie spojrzała. Uparcie patrzyła przed siebie. - Zresztą co ja będę panu mówiła...
- Niech się pani nie krępuje... - doszliśmy do wind i oboje wsiedlismy do jednej. Cały czas jej się przyglądałem. Zaczerwieniła się. Musiała to zauważyć.
Była piękna. To już nie była ta dziewczyna co kiedyś, teraz była dojrzałą piękną kobietą. Na myśl przyszło mi pewne skojarzenie. Wtedy była jak zielone jabłko, młode i śliczne, ale to piękno było takie... młodzieńcze. Teraz dojrzało, było rumiane, czerwone i błyszczało. Taka wlaśnie była. Jak błyszczące dojrzałe czerwone jabłko. Kwitła.
- Czemu pan mi się tak przygląda? - zapytała zezując na mnie. Ocknąłem się momentalnie z tych przemyśleń... Co miałem jej na to odpowiedzieć? Jej obecnośc mnie oszałamiała, nie zdążyłem ugryźc się w język.
- Bo jest pani bardzo piękna. - zamrugała i wciągnęła powietrze głęboko do płuc. Przez moment nic nie mówiła.
- Dziękuję. - mruknęła w końcu nie patrząc na mnie wcale. Chyba chciała dać mi do zrozumienia, że nie wiele sobie z tego komplementu zrobiła, ale te rumieńce i drżące ręce mówiły same za siebie. Może jednak wewnętrznie coś czuła? Widziałem ją na tym koncercie... Na żadnego z tych debili tak nie reagowała...
Miałem ochotę chwycić ją za dłoń, ale głupi... nawet nie umiałem się ruszyć z miejsca. Oboje nie potrafiliśmy. Chyba każde czekało na ruch tego drugiego. Kiedy winda się zatrzymała, a drzwi się otworzyły dalej staliśmy w miejscu jak te ćwoki aż znów się zamknęły. Jednocześnie spojrzeliśmy na siebie. I jednocześnie się do siebie uśmiechnęliśmy.
- Trochę głupia sytuacja... - mruknęła znów. Wyszczerzyłem się znów, ale nie śmiałem się przysunąć. A winda wciąz była zamknięta...
- Tak, co najmniej dziwna. - odpowiedziałem patrząc znów na nią. Weź się w garść, chłopie, dałem sobie mentalnego kopa w tyłek. - Będziemy tak stać? - spojrzała na mnie lekko skołowana. - Czy może da sie pani zaprosić na kawę? Na pewno jest juz zimno... Zresztą w ogóle jest zimno. - otworzyła szerzej oczy.
- Proponuje pan kawę obcej kobiecie?
- Po tej kawie nie będzie już obca. - powiedziałem czując sie troche bardziej pewnym. Nie odpuszcze ci, na pewno nie, pomyślałem. Musiałem się dowiedzieć gdzie mieszka. Ale subtelnie by się mnie nie wystraszyła.
- Miło z pana strony, ale chyba muszę odmówić. - powiedziala odwracając ode mnie twarz. Ale widziałem wyraźnie, że chętnie by poszła. To co opowiadali mi wszyscy... Cierpiała. Było to widać. A teraz widocznie biła się z myślami. I doskonale wiedziałem o co chodziło. Nie mogła się zdecydować, czy bardziej się na mnie otworzyć czy jednak mnie olać.
- Dlaczego?
- Bo nie wypada mi się umawiać z obcymi mężczyznami. - wypaliła zerkając na mnie znów. Uśmiechnąłem się. Ruszyłem się w końcu.
- To tylko kawa. Dla rozgrzewki. Jest późno i na pewno zimno. - wzruszyłem ramionami. - Poza tym krótki spacer też nie będzie zbrodnią.
- Przed chwilą miała być tylko kawa, teraz już jest jeszcze spacer? - zaśmiałem się.
- Spacer był w domyśle.
- Aha. - uśmiechnęła się w końcu patrząc na mnie. - Dobrze. Niech będzie kawa i spacer. Ale szybko. - spoważniała. - Muszę wracać do domu. Mój mąż będzie się o mnie martwił. - wystarczyła jedna wzmianka o tym debilu i uśmiech zniknął z mojej twarzy. Ale ona też nie wydawała się być zachwycona. To mi poprawiło nieco humor.
- Więc chodźmy.
Nie daleko widziałem automat z kawą. Podejrzewałem, że będzie paskudna, ale... z braku laku... a chciałem zatrzymać ją przy sobie chociaz na chwilę.
- Nie powinnam tego robić. - mruknęła czekając aż podam jej kubeczek z czarnym płynem.
- Dlaczego? - zapytałem patrząc na nią w ciemności. Oświetlała nas tylko lekko lampa nad wejściem do szpitala nieopodal. Wyglądała tak pięknie...
- Sama, po nocy, z obcym facetem. To pierwszy powód. A po drugie... jestem mężatką. - zacisnąłem lekko zęby ale zaraz się uśmiechnąłem.
- Spodziewa się pani, że będę chciał panią uwieść? - zażartowałem.
- Tego nie powiedziałam. - zrobiła lekką minę, ale też się uśmiechnęła. Boże, cieszyłem się jak dziecko, że mogę z nią porozmawiać choć przez tą chwilę. A czy pozwolę jej potem odejść...?
- Hm... Mój samochód stoi nie daleko... - mruknąłem na co wytrzeszczyła na mnie oczy. Zaśmiałem się. - Żartowałem. Niech się pani tak nie mroczy. - odważyłem się i musknąłem lekko palcem jej policzek. Zadrżała. Na pewno. Może nie było tego widać, ale wyczułem to. Patrzyła na mnie wielkimi oczami... - Jest pani zbyt piękna, żeby...
- Żeby co?
- Żeby marszczyć taki śliczny nosek. - parsknęła śmiechem.
- Pij pan szybciej tą kawę. - walnęła patrząc wszędzie tylko nie na mnie i próbując się nie uśmiechać. Zaśmiałem się znów. Dawno nie czułem się taki lekki.
- Celowo się nie spieszę. - mruknąłem popijając. Naprawdę to było paskudne.
- Ale ja muszę się spieszyć.
- Tak, wiem. Mąż. - mruknałem. - Ale nie wydaje się pani być zadowolona, kiedy myśli pani o tym, że musi wrócić do domu... do męża. - nic nie powiedziała. - Mam rację?
- W czym? - zapytała w końcu.
- Że nawet pani nie chce do niego wracać. Że nie jest pani szczęśliwa...
- Co pan może o mnie wiedzieć, co? - chyba ją zdenerwowałem.
- Przepraszam... - zreflektowałem się szybko. - To po prostu widać.
- Gdzie i po czym?
- Po oczach. Są piękne, a jednocześnie strasznie smutne. Niech się pani uśmiechnie proszę. - szepnąłem podchodząc do niej bliżej. Wstrzymała oddech patrząc na mnie.
- Jeden krok w tył. - powiedziała w pewnym momencie. Zrobiłem tak, cofnąłem się. Nie chciałem, żeby mi uciekła. - Nie mam się z czego cieszyć, moje dziecko wylądowało w szpitalu.
- Nic mu nie jest, jutro będzie już w domu. To najważniejsze.
- Tak. - i uśmiechnęła się. W końcu. Aż sam się roześmiałem.
- Ja już wypiłam. A pan? - powiedziała w pewnym momencie. Spojrzałem w swój kubeczek. Nie zniknęła nawet połowa.
- Ja jestem jeszcze w trakcie. - wyszczerzyłem się.
- Więc będzie pan musiał dokończyć ją w samotności, bo ja musze już iść. - wyrzuciłem kubek niedbale za siebie. Parsknęła śmiechem.
- Może panią podwiozę? - tak. Subtelna propozycja, a w ten sposób dowiem się gdzie mieszka...
- Nie, jestem autem. Ale dziękuję. - i dupa. Westchnąłem.
- Szkoda. - powiedziałem z uśmiechem. Obdarzyła mnie smutnym uśmiechem, powiedziała do widzenia i odeszła.
Patrzyłem za nią cały czas aż dotarła do swojego samochodu, wsiadła i odjechała. Nie myślałem, że... Kiedy była byłem znów szczęsliwy, jak kiedyś. Teraz kiedy odeszła... czułem się fatalnie. Była blisko przez chwilę... teraz odczuwałem jej brak tak intensywnie jak nigdy. Była jak narkotyk, którego dawno nie smakowałem. Teraz wziąłem znów swoją działkę... szkoda tylko, że tak szybko się skończyła.
Jechałem autem, był już późny wieczór. Ciemno, na ulicach mało ludzi. Świeciły się latarnie. Domyślałem się, że będę miał pewnie małe problemy z przekonaniem jakiejś pani pielęgniarki do tego by mnie do niego wpuściła. Już obmyślałem plan jak ją sobie urobić. Może zaproponuję kolację? Nie, nie będę świnią, jak nic coś by sobie ubzdurała, a nie potrzebuję kolejnej pustej lali. Nagle pomyślałem, że może wciąż będzie tam Dona i to JĄ może zaproszę na kolację? Ciekawe co by zrobiła... Z całą pewnością odmówiła.
Była wierna mężowi, choć on sam był żałosnym nieudacznikiem. Boże... Czy naprawdę nie mogła wybrać kogoś lepszego? Nie mówię, że ktokolwiek by mi się podobał. Wciąz ją kochałem, świerzbiły mnie obie ręce, kiedy za niego wychodziła. Naprawdę ciężko mi było wtedy... Ale co miałem zrobić? Próbowałem wciąż dojść do jakiejś konkluzji czy gdybym tego wszystkiego nie zrobił, byli byśmy dalej szczęśliwi. Ale koniec końców finał zawsze stawał mi przed oczami jeden. W końcu coś by jej zrobili, tego byłem pewny. Więc... za każdym razem musiałem sobie powiedzieć, że kto co by nie myślał, to zrobiłem dobrze. W świetle całej sytuacji. A to co ona by poczuła, gdyby się o tym dowiedziała... to już inna sytuacja. Wiedziałem, że natychmiast by mnie znienawidziła. A ja bym tego nie przeżył. Słyszeć od ukochanej, że cię nienawidzi. Ale miałaby prawo. Nawet ten gnojek jej tak nie skrzywdził...
Potrząsnąłem lekko głową. Nie mogłem sobie pozwalać na zagłębianie się w takie myśli. Dołowały mnie jeszcze bardziej a i tak chyba nie znajdowałem się w najlepszej kondycji psychicznej. Kiedy zajechałem pod szpital uśmiechnąłem się lekko. Przynajmniej porozmawiam ze swoim dzieckiem. Nie miałem pojęcia jaki ma charakter, chciałem go poznać. Chociaż po tamtej krótkiej wymianie zdań mogłem się co nie co domyślać. Wdał się w Donę tylko tak do dziesiątej co najmniej potęgi. Uśmiechnąłem się znów bardziej.
Wszedłem do środka już przygotowując sobie litanię dla uroczej panienki, ale zauwazyłem, że w pobliżu nikogo nie ma. Dobra nasza, pomyślałem i przemknąłem do wind rozglądając się przy okazji czy nikt nie nadchodzi, ale było pusto. Kiedy jechałem na górę dłonie lekko mi drżały. Zaraz znów go zobaczę... A czy będzie tam też Dona? Bardzo możliwe, że nawet siłą zmusiła ich, żeby pozwolili jej zostać z synem.
Na górze na korytarzu też nikogo nie było. Gdzie oni wszyscy są? Śpią pewnie już po jakichś klitach. Prychnąłem pod nosem, ale i tak byłem zadowolony. Mogłem bez przeszkód przedostać się do pokoju syna i... wejśc tam. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie przydybie pod samymi drzwiami.
Im bliżej tej sali byłem tym bardziej wszystko drżało mi w środku. Mat to jedna sprawa, ale... co zrobię jeśli będzie tam Dona? Bałem się, że coś mi odwali i naprawdę... Nie wiem...
Nie. Nie mogę zachowywać się jak wariat.
Pod drzwiami całe dłonie miałem już spocone, ale odetchnąłem cicho patrząc czy ktoś nie idzie i pukając cicho wszedłem do środka.
Była sam. Siedział na łóżku z podniesionym wezgłowiem i pisał coś wściekle na telefonie. Pewnie cały czas był zły, że matka nie zabrała go do domu. Uśmiechnąłem się pod nosem. Gdy usłyszał, że ktoś wchodzi podniósł lekko głowę, a gdy mnie zobaczył otworzył szeroko oczy.
- Cześć. - powiedziałem witając się i siadając na krzesełku obok jego łóżka. W sumie to nie wiedziałem co powiedzieć...
- Dzień dobry. - bąknął, obserwując mnie.
- Jak się czujesz? - musiałem zapytać, choć to pytanie jest najgłupszym z możliwych. Ale i tak odpowiedział spokojnie.
- Dobrze się czuję. Mógłbym być teraz w domu, gdyby nie nadwrażliwość mamy. - wyburczał wracając do swojego telefonu. Kiedy zachichotałem spojrzał znów na mnie.
- Naprawdę aż tak to cię dziwi? Że twoja mama tak się o ciebie troszczy? - popatrzyłem na niego z wciąż lekkim uśmiechem. Przez moment nic nie mówił.
- Nie, nie dziwi mnie. Wcale mnie nie dziwi. - powiedział w końcu ale wciąz na mnie nie patrzył. - Ona myśli, że tego nie widać, ale to aż bije po oczach. - dodał.
- Co takiego? - zainteresowałem się. Teraz na mnie spojrzał.
- Śmierć mojego ojca, a co innego? - zatkało mnie. - Ja nie wiem, po jakiego za przeproszeniem chuja ona wychodziła za tego debila, ale... Nie powinienem w ogóle o tym mówić. - zakończył nagle. Ale powiedział już zbyt wiele, bym miał mu to odpuścić.
- Ale... co takiego się z nią dzieje? Powiedz mi...
- Obcemu nie będę opowiadał takich rzeczy, co pan. - walnął.
- No wiesz... Może ja i jestem obcy... ale każdy na świecie wie z kim była twoja mama. I kim ty jesteś też wiedzą.
- No i co z tego? - mruknął spoglądając znów na mnie.
- To, że słyszałem pewne rzeczy, ale jak wiadomo... - zacząłem, starałem się go jakoś sprowokować. - Nie we wszystko można wierzyć tabloidom...
- Co takiego słyszałes?
- Różne rzeczy. Dlatego zapytałem co się z nią dzieje, kiedy powiedziałeś... - spojrzałem na niego znacząco. Westchnął.
- Nie wiem czego się pan naczytał, ale to nawet nic wielkiego. Po prostu. Tęskni za nim na pewno, to chyba normalne. Ale nie wiem czy normalne jest to jej łażenie na dach...
- CO?! - aż wytrzeszczyłem oczy. Co ona...? Myślałem, że mi serce tam wyskoczy...
- Chodzi siadać na dach wczesnym ranem. Siedzi tam z pół godziny i wraca. Myśli. Patrzy w niebo... kiedyś widziałem bo poszedłem za nią. - coś ścisnęło mnie za gardło i serce. Nie odzywałem się patrząc na niego. - Ona chyba myśli, że się z tym pogodziła, że go nie ma, ale te jej wycieczki mówią zupełnie co innego. Czasami się boję, że nie wróci z tego dachu. Budzę się już chyba z przyzwyczajenia o tej godzinie o której wychodzi, a wychodzi zawsze o tej samej. I nie zasnę znów dopóki nie usłysze, że wróciła. - myślałem, że oszaleję. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Podparłem w szoku głowe na rękach. - Ona myśli, że ja o niczym nie wiem. Ostatnio jej powiedziałem, że widziałem... - westchnał.
Co ja miałem mu na to powiedzieć? Starałem się nie rozkleić jak baba... Przez cały czas wiedziałem, że jestem kretynem, ale teraz okazało się, że nie miałem racji. Nie byłem kretynem. Byłem skończonym gnojem...
- Stara się jak może, ale ja wiem, że za to, żeby ojciec znów z nią był oddałaby wszystko, nawet mnie. - teraz to on mnie poraził.
- Nie opowiadaj głupot. - powiedziałem cicho. - Twoja matka... Jesteś dla niej największym skarbem. Ja widzę, że ty czegoś nie rozumiesz chłopcze. - spojrzał na mnie jakoś tak zdziwiony. Nie wiem, może wyglądałem jakoś dziwnie? Możliwe.
- Czego nie rozumiem?
- Jesteś częścią swojego ojca, więc twoja matka w życiu by cię za nic nie oddała, za Chiny Ludowe, za całe skarby świata, które by jej za to darowali. Jak myślisz, dlaczego teraz tak wariuje, po tym jak cie napadli? - nie zdążyłem się ugryźć w język.
- A skąd pan wie...?!
- Wbrew pozorom wie o tym już sporo ludzi, dziecko kochane, naprawdę. MEDIA. Może niczego jeszcze nie znalazłeś, ale ja mam swoje dojścia. - miałem nadzieję, że jakoś z tego wybrnąłem. Żołądek mi się zapętlił...
- Mateusz? Jak się czujesz...? - usłyszałem za plecami i automatycznie poczułem jak włosy jeżą mi się na karku. Odwróciłem się powoli i zobaczyłem Donę stojąc w drzwiach i wytrzeszczającą na mnie oczy. Zmierzyła mnie od góry do dołu i z powrotem.
- Cześć, mamuś. Dobrze się czuję. - powiedział młody na co spojrzałem na niego. Jego wzrok był bardzo wymowny. Wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że własnie tak wygląda nadopiekuńczośc jego matki. Miałem ochotę sie uśmiechnąć, ale ugryzłem się w język.
- A co pan tu robi? - odezwała się do mnie. ODEZWAŁA SIĘ DO MNIE!!! Matko Boska, co ja mam robić?! Starałem się nie wyjść na wariata. Odchrząknąłem lekko.
- Przyszedłem zobaczyć... jak się czuje chłopak. - chyba była tym lekko zdziwiona. Popatrzyła na syna, a potem znów na mnie. Nogi sie pode mną uginały. Żołądek i serce miałem dosłownie w gardle...
- Ach tak... - powiedziała znów nieco ciszej. Wciąż na mnie patrzyła, po czym podeszła do łóżka na którym leżał młody. Sam usiadłem znów na tym samym krzesełku. Zerknęła na mnie i zaczęła mówić do niego po polsku...
- I jak? Na pewno dobrze się czujesz? - wyglądała na naprawdę zmartwioną.
- Tak, dobrze się czuję, poza tym on nie rozumie po polsku. - zmarszczyła lekko czoło...
- A musi? - skakałem oczami od jednego do drugiego.
- Wypadałoby chyba nie?- powiedział już po angielsku, a potem spojrzał na mnie. - Pan wybaczy...
- Nic się nie stało... - mruknąłem. PAN. Ile bym dał by mówił do mnie inaczej...
- Co ty tu w ogóle robisz, mamo o tej godzinie? - zapytał matkę. Westchnęła cicho zaczęła mówić w moim języku.
- Martwiłam się. Nie mogłam wysiedzieć w domu.
- No przeciez nic mi nie jest... - przewrócił oczami. Nie odzywałem się, patrzyłem tylko na nich. - Nie miałaś problemów z wejściem?
- Jakoś przebłagałam pannę na dole. Łaskawie mnie wpuściła. Ci co nie mają dzieci w ogóle nie rozumieją co to znaczy. - zaczęła burczeć. Uśmiechnąłem się lekko pod nosem. Zauważyła to. Zaschło mi lekko wa gardle. I pomyśleć, że oni nie mają pojęcia kim jestem...
- Tak. Ci, którzy nie mają dzieci rzeczywiście nie mają o niczym pojęcia. - powiedziałem cicho.
- To ironia? - chyba z jakiegoś powodu postanowiła być nieuprzejma... - A poza tym, nie powinien pan już iść?
- MAMA! - młody od razu ją pohamował. Nie dziwiłem się wcale, że jest taka nie ufna.
- Co? Jestem zdziwiona, że go tu w ogóle wpuścili. - milczałem przez chwilę.
- Tak jakby... Nikt nie wie, że tu jestem. - wymruczałem patrząc na nią ostrożnie. Ręce miałem całe mokre od potu. Wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Jak to... NIKT NIE WIE?! Kim pan w ogóle jest?!
- MAMA, PRZESTAŃ!
- Nie, obcy facet sobie tu do ciebie przychodzi, i co?! Mam się z tego cieszyć?!
- Przestań, mówie ci!
- Nikogo akurat nie było, nie chciałem czekać... Podejrzewałem, że i tak by mnie nie wpuścili, a chciałem po prostu zobaczyć co z chłopakiem. To wszystko. - powiedziałem wtrącając się.
- Chciał pan zobaczyć co z chłopakiem. - powtórzyła nieco spokojniej patrząc na mnie uważnie. - A co to pana obchodzi?! - zaatakowała znów. Nie czułem się z tym dobrze...
- Mama. - młody zaczął warczeć. - Przestań, naprawdę to już jest jakaś psychoza, przestań warczeć na wszystkich dookoła, teraz w każdym będziesz się dopatrywać jakiegoś zagrożenia?!
- Może powinnam zacząć mu się zwierzać?!
- Nie, ale mogłabyś się opanować! To jest męczące! Jak nie zamykasz mnie w domu, to atakujesz ludzi! Tak jak teraz! Opamiętaj się! - patrzyła na niego wściekła.
- Spokojnie. Twoja mama ma prawo się martwić...
- Martwić może tak, ale nie popadać w histerię. - wyrecytował. - A poza tym, to... - zwrócił się znów do niej. - Mamuś. - mówił już o wiele łagodniej. - Nie lataj tu co chwilę, idź do domu, wyśpij się, a jutro zabierzesz mnie już do domu. - i przytulił się do niej. Objęła go i sama utuliła jak najdrogocenniejszy skarb.
- No dobrze... Tylko jakby co to dzwoń. - powiedziała patrząc znów na mnie podejrzliwie.
W chwilę później podniosła się do wyjścia i jakby czekała, aż ja też się stamtąd wyniosę.
- Ja też już pójdę. Trzymaj się. - powiedziałem uśmiechając się.
- Do widzenia. - odpowiedział tylko i ułożył się wygodnie.
Wyszliśmy na korytarz i atmosfera momentalnie bardzo się zagęściła. Nie wiedziałem co powiedzieć. Staliśmy przez moment patrząc na siebie a potem ona bez słowa odwróciła się i poszła przed siebie. Ręce jej nieco drżały... Niczego we mnie nie widzi? Nawet podświadomie...? Westchnąłem cicho czując bolesne ukłucie w piersi. Moja ukochana jest w zasięgu mojej ręki po raz pierwszy od lat, a ja nie mogę jej nawet dotknać. Co by sobie wtedy pomyślała? Że jestem wariatem...
- Przepraszam, jeśli panią zdenerwowałem. - chciałem jakoś zacząć rozmowę.
- Nic się nie stało... To ja powinnam przeprosić... Zaczynam panikować, mój syn ma rację. - powiedziała, ale nawet na mnie nie spojrzała. Uparcie patrzyła przed siebie. - Zresztą co ja będę panu mówiła...
- Niech się pani nie krępuje... - doszliśmy do wind i oboje wsiedlismy do jednej. Cały czas jej się przyglądałem. Zaczerwieniła się. Musiała to zauważyć.
Była piękna. To już nie była ta dziewczyna co kiedyś, teraz była dojrzałą piękną kobietą. Na myśl przyszło mi pewne skojarzenie. Wtedy była jak zielone jabłko, młode i śliczne, ale to piękno było takie... młodzieńcze. Teraz dojrzało, było rumiane, czerwone i błyszczało. Taka wlaśnie była. Jak błyszczące dojrzałe czerwone jabłko. Kwitła.
- Czemu pan mi się tak przygląda? - zapytała zezując na mnie. Ocknąłem się momentalnie z tych przemyśleń... Co miałem jej na to odpowiedzieć? Jej obecnośc mnie oszałamiała, nie zdążyłem ugryźc się w język.
- Bo jest pani bardzo piękna. - zamrugała i wciągnęła powietrze głęboko do płuc. Przez moment nic nie mówiła.
- Dziękuję. - mruknęła w końcu nie patrząc na mnie wcale. Chyba chciała dać mi do zrozumienia, że nie wiele sobie z tego komplementu zrobiła, ale te rumieńce i drżące ręce mówiły same za siebie. Może jednak wewnętrznie coś czuła? Widziałem ją na tym koncercie... Na żadnego z tych debili tak nie reagowała...
Miałem ochotę chwycić ją za dłoń, ale głupi... nawet nie umiałem się ruszyć z miejsca. Oboje nie potrafiliśmy. Chyba każde czekało na ruch tego drugiego. Kiedy winda się zatrzymała, a drzwi się otworzyły dalej staliśmy w miejscu jak te ćwoki aż znów się zamknęły. Jednocześnie spojrzeliśmy na siebie. I jednocześnie się do siebie uśmiechnęliśmy.
- Trochę głupia sytuacja... - mruknęła znów. Wyszczerzyłem się znów, ale nie śmiałem się przysunąć. A winda wciąz była zamknięta...
- Tak, co najmniej dziwna. - odpowiedziałem patrząc znów na nią. Weź się w garść, chłopie, dałem sobie mentalnego kopa w tyłek. - Będziemy tak stać? - spojrzała na mnie lekko skołowana. - Czy może da sie pani zaprosić na kawę? Na pewno jest juz zimno... Zresztą w ogóle jest zimno. - otworzyła szerzej oczy.
- Proponuje pan kawę obcej kobiecie?
- Po tej kawie nie będzie już obca. - powiedziałem czując sie troche bardziej pewnym. Nie odpuszcze ci, na pewno nie, pomyślałem. Musiałem się dowiedzieć gdzie mieszka. Ale subtelnie by się mnie nie wystraszyła.
- Miło z pana strony, ale chyba muszę odmówić. - powiedziala odwracając ode mnie twarz. Ale widziałem wyraźnie, że chętnie by poszła. To co opowiadali mi wszyscy... Cierpiała. Było to widać. A teraz widocznie biła się z myślami. I doskonale wiedziałem o co chodziło. Nie mogła się zdecydować, czy bardziej się na mnie otworzyć czy jednak mnie olać.
- Dlaczego?
- Bo nie wypada mi się umawiać z obcymi mężczyznami. - wypaliła zerkając na mnie znów. Uśmiechnąłem się. Ruszyłem się w końcu.
- To tylko kawa. Dla rozgrzewki. Jest późno i na pewno zimno. - wzruszyłem ramionami. - Poza tym krótki spacer też nie będzie zbrodnią.
- Przed chwilą miała być tylko kawa, teraz już jest jeszcze spacer? - zaśmiałem się.
- Spacer był w domyśle.
- Aha. - uśmiechnęła się w końcu patrząc na mnie. - Dobrze. Niech będzie kawa i spacer. Ale szybko. - spoważniała. - Muszę wracać do domu. Mój mąż będzie się o mnie martwił. - wystarczyła jedna wzmianka o tym debilu i uśmiech zniknął z mojej twarzy. Ale ona też nie wydawała się być zachwycona. To mi poprawiło nieco humor.
- Więc chodźmy.
Nie daleko widziałem automat z kawą. Podejrzewałem, że będzie paskudna, ale... z braku laku... a chciałem zatrzymać ją przy sobie chociaz na chwilę.
- Nie powinnam tego robić. - mruknęła czekając aż podam jej kubeczek z czarnym płynem.
- Dlaczego? - zapytałem patrząc na nią w ciemności. Oświetlała nas tylko lekko lampa nad wejściem do szpitala nieopodal. Wyglądała tak pięknie...
- Sama, po nocy, z obcym facetem. To pierwszy powód. A po drugie... jestem mężatką. - zacisnąłem lekko zęby ale zaraz się uśmiechnąłem.
- Spodziewa się pani, że będę chciał panią uwieść? - zażartowałem.
- Tego nie powiedziałam. - zrobiła lekką minę, ale też się uśmiechnęła. Boże, cieszyłem się jak dziecko, że mogę z nią porozmawiać choć przez tą chwilę. A czy pozwolę jej potem odejść...?
- Hm... Mój samochód stoi nie daleko... - mruknąłem na co wytrzeszczyła na mnie oczy. Zaśmiałem się. - Żartowałem. Niech się pani tak nie mroczy. - odważyłem się i musknąłem lekko palcem jej policzek. Zadrżała. Na pewno. Może nie było tego widać, ale wyczułem to. Patrzyła na mnie wielkimi oczami... - Jest pani zbyt piękna, żeby...
- Żeby co?
- Żeby marszczyć taki śliczny nosek. - parsknęła śmiechem.
- Pij pan szybciej tą kawę. - walnęła patrząc wszędzie tylko nie na mnie i próbując się nie uśmiechać. Zaśmiałem się znów. Dawno nie czułem się taki lekki.
- Celowo się nie spieszę. - mruknąłem popijając. Naprawdę to było paskudne.
- Ale ja muszę się spieszyć.
- Tak, wiem. Mąż. - mruknałem. - Ale nie wydaje się pani być zadowolona, kiedy myśli pani o tym, że musi wrócić do domu... do męża. - nic nie powiedziała. - Mam rację?
- W czym? - zapytała w końcu.
- Że nawet pani nie chce do niego wracać. Że nie jest pani szczęśliwa...
- Co pan może o mnie wiedzieć, co? - chyba ją zdenerwowałem.
- Przepraszam... - zreflektowałem się szybko. - To po prostu widać.
- Gdzie i po czym?
- Po oczach. Są piękne, a jednocześnie strasznie smutne. Niech się pani uśmiechnie proszę. - szepnąłem podchodząc do niej bliżej. Wstrzymała oddech patrząc na mnie.
- Jeden krok w tył. - powiedziała w pewnym momencie. Zrobiłem tak, cofnąłem się. Nie chciałem, żeby mi uciekła. - Nie mam się z czego cieszyć, moje dziecko wylądowało w szpitalu.
- Nic mu nie jest, jutro będzie już w domu. To najważniejsze.
- Tak. - i uśmiechnęła się. W końcu. Aż sam się roześmiałem.
- Ja już wypiłam. A pan? - powiedziała w pewnym momencie. Spojrzałem w swój kubeczek. Nie zniknęła nawet połowa.
- Ja jestem jeszcze w trakcie. - wyszczerzyłem się.
- Więc będzie pan musiał dokończyć ją w samotności, bo ja musze już iść. - wyrzuciłem kubek niedbale za siebie. Parsknęła śmiechem.
- Może panią podwiozę? - tak. Subtelna propozycja, a w ten sposób dowiem się gdzie mieszka...
- Nie, jestem autem. Ale dziękuję. - i dupa. Westchnąłem.
- Szkoda. - powiedziałem z uśmiechem. Obdarzyła mnie smutnym uśmiechem, powiedziała do widzenia i odeszła.
Patrzyłem za nią cały czas aż dotarła do swojego samochodu, wsiadła i odjechała. Nie myślałem, że... Kiedy była byłem znów szczęsliwy, jak kiedyś. Teraz kiedy odeszła... czułem się fatalnie. Była blisko przez chwilę... teraz odczuwałem jej brak tak intensywnie jak nigdy. Była jak narkotyk, którego dawno nie smakowałem. Teraz wziąłem znów swoją działkę... szkoda tylko, że tak szybko się skończyła.
Tak, tak, tak. Pierwsze spotkanie możemy odchaczyć.
OdpowiedzUsuńHej!!!
Ale mi się morda cieszy. Ciekawe czemu... Wiedziałam, że w tym szpitalu coś ten teges. I było choć nieznacznie to jednak iskierka była. Jak Michael weźmie się do roboty to wszelkie granice upadną i będzie wszystko cacy.
Wyczuwam tutaj związek konspiracyjny. Czyżby Mateusz mógłby pomóc "znieznajomemu" w zdobyciu serca Dony? Fajnie by tak było. Ale teraz mu jest łyso... To żeś nie wiedział, że Dona na dach chodzi. Oj tak będzie się martwił, ale przecież ona nie jest taka głupia żeby z niego skoczyć.
Od kawy się zaczyna i tak jest zawsze, a poza tym wiem co mówię. Jeżeli ona się waha to jest dobrze. Jeszcze parę takich kaw i mury upadną. Ja ciebie... Ciekawe co on by zrobił jakby również pojechał sobie samochodem do domu i patrzy a tam Dona idzie w stronę budynku gdzie on mieszka xD A jak wjedzie na to samo piętro to już będzie zawał na miejscu. Ale ja domysły teraz snuje :D Mam jeszcze jeden ale dobra dajmy sobie spokój.
Rozdział jak zwykle świetny, a ty już o tym dobrze powinnaś wiedzieć.
Weny ci życzę duuuuuużo i oczywiście czekam do środy.
Pozdrawiam gorąco ;****
Jezuu! xD To wszystko takie oczywiste jest? o.o Muszę popracować nad tajemniczością. :D
UsuńPozdrawiam. xD
Nad niczym nie musisz pracować ;) To moja wyobraźnia podsuwa mi różne ewentualności xD Na tyle szalone i niespodziewane, że nie podałam ostatniego z moich domysłów xD
UsuńTo ja tym bardziej jestem ciekawa tego twojego ostatniego domysłu. xD
UsuńNie wiem czy to dobry pomysł xD Jeszcze wyjdzie na to, że spojleruje czy coś xD
UsuńO jezu no. xD Najwyżej, a co mam zamiar tu wcisnąc to i tak wcisne. :D Najwyżej nic na to nie powiem. xD
UsuńNie szkodzi nigdy przedstawić przypuszczeń:D Tak więc moja chora wyobraźnia wymyśliła sobie coś takiego: Oni nie wiedzą, gdzie mieszka Dona, ale znowu ona wie, że jej sąsiadem jest Jencis (chyba dobrze napisałam). Ona sobie zanosi te torby z zakupami do jego mieszkania i wyskakuje z tekstem "dzięki za kawę" czy coś w tym stylu. A nasz Billy takie WTF o co chodzi przecież z nikim na kawie nie był prócz Dony i dostaje nagłego olśnienia. A przy okazji tajne służby dostają zjebke, dlaczego tak długo i czy są ślepi czy tylko udają xD Tsaaaaa.... Chore nie?
UsuńNie, czemu? xD Ale powiem ci, że nie trafiłaś. xDDD Mam jeszcze bardziej zryty mózg niż ty, naprawdę, i w moim odczuciu to będzie jeszcze bardziej chore. :D
UsuńJeszcze bardziej chore? Hmmmm... Będzie trzeba zajrzeć w najdalsze zakamarki mojego umysłu xD Coś czuję, że i tak to nie będzie chore w wysokim stopniu.... No cóż po żyje zobaczę ;D
UsuńPozdrawiam
PS. Nie ma to jak rozmowa w komentarzach xD
Zanim się on dowie tego minie jeszcze pare rozdziałów. xD To co sie dzieje teraz to nic, najciekawiej będzie później. xD Coś takiego w rzeczywistości jeszcze się raczej nie zdarzyło.
UsuńPozdrawiam. xD
Hejka!
OdpowiedzUsuńByłaś już u mnie, teraz ja jestem u ciebie :). Nie jestem jeszcze rozeznana w terenie. Jestem chyba na 3 rozdziale, a spokojnie nadrobię xD. Nie miałam czasu kiedy skomentować, ale jakąś mi się udało. Notka wyszła ci super, ogólnie to na początku nie byłam przekonana do tego opowiadania, ale jak wczytałam się w to wszystko spodobało mi się. Mam jakieś zastrzeżenia do tego mostu, mam takie wrażenie,że musiał to zrobić ten kto nie cierpi Mateusza. Myślę,że to mógł ten cały Darek, ale to tylko moje myśli. Niech Michael powie wszystko Donie, tak będzie łatwiej, tylko szkoda mi jej obecnego męża. Rozdział wyszedł ci super. Czekam już na następny :).
Życzę duuuuużo Weny!
Pozdrawiam <3