No, w końcu udało mi się to skończyć, chociaż tak od połowy to mi się to bardzo nie podoba, ale lepiej nie będzie. Wciąż nie mam czasu, a jak już mam to myśli krążą tylko wokół egzaminów i o pisaniu mowy nie ma. Ale już niedługo, do końca kwietnia :D
Zapraszam. :)
***
Urlop, że tak to nazwę, trochę nam się przedłużył. Nie chcieliśmy chyba wracać po prostu do szarej rzeczywistości, do tych problemów... ale w końcu trzeba było. Spędziliśmy w Hiszpanii pół tora tygodnia. To były naprawdę cudowne dni, najcudowniejsze od bardzo długiego czasu. Już nie pamiętałem, kiedy ostatnio mogłem tak swobodnie się poruszać. Gdziekolwiek bym się nie znalazł. Teraz, przez te kilka pięknych dni, czułem się, jakby wróciło to wszystko co było kiedyś. Spokój, bezpieczeństwo... i uśmiech na twarzy Dony, która sprawiała, że sam chciałem się uśmiechać. Nie było chyba lepszego powodu od niej...
Ale w końcu nadszedł czas, by sielanka się skończyła. Trzeba było wracać. Dzień wcześniej dojechało do nas paru facetów dwóch, więc na miejscu razem było ich czterech. Chyba wystarczająca liczba. Byłem bardzo zdziwiony i jednocześnie zaniepokojony tym, że ostatnimi czasy absolutnie nic się nie dzieje. Nic nie mogło wzbudzić naszych podejrzeń... i właśnie dlatego je budziło. Ta cisza była niepokojąca... jak przed burzą. Czułem, że coś się święci, nie wiedziałem tylko co i kiedy. Miałem nadzieję, że może jednak to tylko jakaś moja wyobraźnia... może już nic się nie wydarzy? Miałem tą nadzieję, ale jednocześnie wiedziałem, że to byłoby zbyt proste. Bałem się zaskoczenia. Nie wiadomo było co komu odwali w tej bandzie wariatów, mogliśmy spodziewać się nieoczekiwanego. A z tym zawsze jest problem... Nie wiadomo kiedy i gdzie... i co.
Z synem był kontakt na bieżąco, więc w końcu nawet Dona nieco się uspokoiła. Nieco, bo wiedziałem, że i tak się martwi. Była matką, wcale nie miałem na ten temat żadnych obiekcji. Sam się zresztą martwiłem, nie zależnie od wszystkiego. Ale nic się nie działo, więc... mogłem mieć nadzieję, że kiedy już wylądujemy w Warszawie, nic niezwykłego nas tam nie powita.
Coś niezwykłego powitało nas już wcześniej, zanim jeszcze zaczęliśmy się pakować.
Ostatniego wieczora oboje woleliśmy zostać w pokoju i w tylko swoim towarzystwie. Nie wychodziliśmy nigdzie, nikogo nie wpuszczaliśmy, byliśmy tylko my i łóżko. Akurat ten jeden mebel był wtedy najbardziej eksploatowany... Z tych kilku godzin najlepiej zapadł mi w pamięć jej jęk pomieszany z krzykiem, kiedy wypowiadała moje imię. A potem leżeliśmy spokojnie wtuleni w siebie już bez żadnych ekscesów...
- Powrót do koszmaru. Gdyby nie to wszystko, chyba bym tu już została. Gdyby nie ta cała afera... moglibyśmy jeździć we trójkę na takie wycieczki każdego tygodnia. - wymruczała z głową na mojej piersi. Starałem się ją jakoś pocieszyć, o ile to było możliwe. Gładziłem lekko jej skórę na ramieniu.
- Będziemy mogli tak sobie wyjeżdżać już niedługo, zobaczysz. - obiecałem jej całując we włosy. Pachniała cudownie. Tak jak zawsze i tak jak pamiętałem.
- Jak ty w ogóle chcesz, wiesz... - wykonała jakiś nieokreślony ruch ręką w powietrzu. Ale domyśliłem się o co jej chodzi.
- Szczegóły nie są jeszcze dopasowane, ale wstępny scenariusz jest już jasny. Pierwszym krokiem jest nagranie jednego filmu z dwóch tak naprawdę. Klipu do trzech piosenek razem. I to pod moim nazwiskiem. Niektórym pewnie oczy zbieleją, ale o to chodzi. To takie uszczypnięcie przed uderzeniem. Ale mam mały problem z tym.
- Jaki?
- Quincy. - mruknąłem tylko. Spojrzała na mnie do góry nie odrywając się nawet na milimetr.
- Co z nim?
- Ma być producentem. - dla mnie istota tego problemu była jasna. - Ten projekt miał być utrzymany w tajemnicy ale jakimś sposobem wyciekł i on się o nim dowiedział. Bardzo chciał w tym uczestniczyć, więc wyrażono mu na to zgodę by nie budzić podejrzeń. Podejrzenia dopiero się obudza jak zobaczy mnie na planie. Nikt nikomu nie powiedział skąd wzięły się te piosenki, kto je napisał i kto skomponował. A teksty są bardzo wymowne. Za teledysk będzie odpowiadał on. Chciałem sklecić to jakoś zaocznie na kolanie, że tak powiem, ale... w końcu stwierdziłem, że skoro to poważny krok to muszę poważnie się za niego zabrać. Więc, za niedługo, któregoś pięknego dnia, będę musiał się z nim spotkać. A co mu powiem, nie mam bladego pojęcia.
- Myślałam, że on wie. - popatrzyłem na nią.
- Nie wie, nikt go w to nie wtajemniczył. Chciałem na początku, ale... wiedziała już moja rodzina a im więcej było tych uświadomionych tym gorzej. Więc koniec końców pozostawiliśmy go w niewiedzy.
- Tak jak mnie.
- Tak, ale ty... ty miałaś nie wiedzieć z zupełnie innego powodu...
- Wiem. - przerwała mi. - Próbuję zrozumieć twój tok myślenia w tamtym czasie.
Naprawdę, pomyślałem. Przecież ja sam nie rozumiałem jak mogłem aż tak dać ponieść się emocjom... Ale przynajmniej na razie sytuacja była w miarę spokojna, więc...
Aż do ranka dnia następnego.
- Mat się cieszy, że w końcu wracamy. - mruknąłem z uśmiechem po skończonej rozmowie z synem. Dona popatrzyła na mnie i sama się uśmiechnęła.
- Co, stęsknił się?
- Być może, ale za Chiny Ludowe się nie przyzna. Poza tym brzmiał jakoś dziwnie...
- Jak dziwnie? - podchwyciła od razu rzucając pakowanie swojej torby i wpatrując się we mnie z napięciem. Momentalnie cała się spięła.
- Spokojnie, nic mu nie jest. Brzmiał mi po prostu na przeziębionego. - odetchnęła. - A raczej na pewno na przeziębionego. Sądząc po tym jego pięknym pociąganiu nosem co dwa słowa.
- Ciekawe co robił, że się tak załatwił... - mruknęła zabierając się znowu do pakowania. Miała tego zdecydowanie o wiele więcej niż ja.
- I oczywiście, jak wół, upierał się, że on jest całkowicie zdrowy. Że to mnie się coś zdaje. - parsknęła śmiechem znad walizki, a ja podszedłem do niej od tyłu i objąłem kładąc dłonie na brzuchu. Musnąłem lekko wargami jej skórę na szyi. - Nie sądzisz, że wypadałoby jakoś ładnie podsumować ten cały wyjazd? - wymruczałem jej do ucha. Zaśmiała się od razu spoglądając na mnie z boku.
- Za cztery godziny wylatujemy.
- No to zobacz ile jeszcze mamy czasu... - szepnąłem dobierając się do niej na poważnie. Wtedy rozległo się krótkie pukanie do drzwi i ktoś wszedł do środka.
- Przepraszam państwa... - facet trochę się zmieszał. A ja akurat w tej chwili nie byłem zadowolony z jego wizyty. Co chyba zauważył.
- Proszę? - syknąłem w jego stronę. Był to oczywiście jeden z moich kumpli, że się tak wyrażę.
- Są komplikacje z lotem. Nasz został odwołany, wykryli jakąś usterkę w samolocie. Udało nam się przebukować bilet na wcześniejszy, lecimy za dwie godziny. - nie wiedziałem, cieszyć się, płakać? A może wkurzyć?
- Dzięki. - mruknąłem z westchnieniem i teraz oboje razem z Doną zaczęliśmy w pośpiechu ładować do waliz swoje rzeczy. Ona cały czas śmiała się pod nosem spoglądając na mnie. Wiedziałem o co jej chodzi. Jakieś skurwysyny pokrzyżowały mi plany. I tak też właśnie w tej chwili myślałem.
Faceci też poszli biegusiem się przygotować. Oni akurat mieli z tym najmniejszy problem. Nie to co my. Nie to co DONA, która... Ale to w końcu kobieta. Musieliśmy się spieszyć, choć na lotnisko mieliśmy całkiem blisko. Kilka kilometrów, ale wypadało wyjechać wcześniej. Już kilka razy przez cały pobyt tam miałem jakieś dziwne wrażenie, nie umiałem go zdefiniować i ignorowałem je, ale teraz znów sie pojawiło. Tym razem też zauważyłem jak jakiś facet, chyba, sądząc po posturze, która mi mignęła chowa się albo całkiem ucieka gdzieś. Byłem pewny, że wcześniej nas obserwował. Szliśmy właśnie korytarzem pozostawiając za sobą zamknięte pokoje.
- Co się dzieje? - Dona jak zwykle ma bardzo dobry wzrok.
- Nic, tylko... Wydaje mi się, że ktoś jest tu nami zainteresowany.
- Jak zainteresowany? - chyba ją przestraszyłem. Zaczęła się rozglądać, ale już nic nie zobaczyła podobnie jak ja.
- Spokojnie, nie denerwuj się. To pewnie jakiś ciekawski gość albo pracownik. Nic wielkiego.
- Co takiego? - Josh, który dojechał do nas razem z jeszcze jednym facetem by nas eskortować, jak to określił, na co wybuchnąłem wtedy śmiechem, natychmiast się przy nas zjawił, jak tylko usłyszał coś podejrzanego. Sam rozejrzał się uważnie dookoła. - Widziałeś coś?
- Czy widziałem. Ktoś mi mignął. - mruknąłem cicho. - Chyba szedł za nami jakąś chwilę. Ale chyba już... całkiem zniknął. - dodałem patrząc w tamto miejsce gdzie go widziałem.
Ten hotel bardzo się rozbudował przez te lata. Sieć korytarzy była po prostu powalająca. W jedno miejsce można było dojść na przeróżne sposoby. Wystarczył dzień lub dwa, żeby to sobie ogarnąć. Dlatego właśnie faceci cały czas się rozglądali, zwłaszcza kiedy mijaliśmy kolejne rozgałęzienie prowadzące do innego skrzydła.
- Jeśli jest kreatywny to mamy problem. - mruknął inny, młody, który też tu przyjechał. - Tymi przeklętymi ścieżkami może dojść w dowolne miejsce i cały czas nas obserwować. Czy ten hotel nie miał na co wydawać pieniędzy?! Zainwestowaliby by lepiej w lepsze żarcie. - parsknąłem śmiechem, ale nic nie powiedziałem. Musiało to wyglądać naprawdę podejrzanie. Szliśmy niczym kolumna. Dwóch na przodzie, potem ja z Doną, a za nami kolejna dwójka. Co najmniej jakby prowadzili skazańców. Może powinienem być zdenerwowany, ale jakoś... nie byłem.
A potem zadzwonił telefon jednego z nich.
Początkowo nie zwróciłem na to większej uwagi. Ot, często któryś z nich dostawał niespodziewane telefony. Było to po prostu swego rodzaju normą w tym wszystkim, więc czym miałem się przejmować? Zaniepokoiło mnie dopiero jego zachowanie chwilę później, kiedy zatrzymał się w pół kroku, a cała reszta za nim. Wpatrywał się w jakiś nieokreślony punkt i słuchał najwidoczniej tego co ktoś miał mu do powiedzenia. Momentalnie flaki skręciły mi się w brzuchu. Dona ścisnęła mnie mocno za ramię, błagałem Boga w myślach, żeby to tylko nie było nic z tych rzeczy, o których myślę...
Ale okazało się być to czymś zupełnie innym, chociaż jak najbardziej łączyło się z całą sprawą. Nie dotyczyło jednak w ogóle naszego syna, za co dziękowałem niebu. Ale cała sensacja wprawiła mnie w konsternacje.
- Pojawiły się kłopoty, znowu, z NIMI. - popatrzył na mnie jakby starał się odpowiednio dobrać słowa. Josh, który też patrzył na tego faceta fuknął niecierpliwie poganiając go. - Dwóch delikwentów wybrało się do... San Marino. - osłupiałem. Ta nazwa bardzo dużo mi mówiła, ale... co ONI robili TAM??
- San Marino? - jego widać też to zaskoczyło. Innych też. - A co oni tam robią?
- Jeszcze nie wiedzą. - spojrzał na mnie wymownie. - Znaczy... Kręcili się koło kwatery naszego dziadka.
- Jakiego dziadka? - odezwała się Dona patrząc po nas wszystkim po kolei. JA wiedziałem JAKIEGO dziadka. Ale jakim cudem...?
- Kurwa mać! - Josh nigdy nie umiał hamować emocji. - Jeszcze tego nam brakowało.
- Ekhem?! - Dona przypomniała o swojej obecności.
- Wiesz. TEN, co ci mówiłem. - nie chciałem mówić nazwiskami. Ale zrozumiała od razu. - Stało się tam coś?
- Nie. Tylko obserwowali dom, nic więcej. Ale to i tak dużo. Chyba przegapiliśmy coś dużego. - stwierdził.
- ZNOWU. - warknął Josh, który cały się już pieklił. - I?!
- O konkretach będą z nami gadać na miejscu. Właśnie... chcą, żebyśmy tam polecieli. Nie mogą go nigdzie przenieść, ale... - tu spojrzał na mnie. - Wydali konkretne instrukcje. Będziemy musieli ulokować pana gdzie indziej, panie Jackson, w Warszawie już pan nie może zostać. Ktoś tam chyba zaczyna łapać o co chodzi...
- Zaraz!- wtrąciłem się przerywając mu. - Jak to w Warszawie już nie mogę zostać, o czym ty mówisz?
- Przekazuję tylko co słyszałem. Trzeba pana przenieść w inne miejsce, to pana pojawianie się z żoną chyba wzbudziło ich podejrzenia...
- Kogoś tu popierdoliło?! - od razu się uruchomiłem.
- A co pan sobie myśli, że jak to będzie wyglądało?
- Co ja sobie myślę? Nigdzie się nie wybieram, na pewno nie zostawię ich samych...!
- Nikt nie mówi, że pana żona i syn zostaną sami. Mówię o panu. Oni w dalszym ciągu będą pod nadzorem tak jak do tej pory.
- Nigdzie nie jadę. Dotarło? - powiedziałem bardzo powoli i wyraźnie.
- Ale my nie mamy wyboru. - powiedział patrząc na mnie, chyba sam nie wiedział co zrobić. Będą mnie brać siłą czy jak?
- Zostaję. Na własną odpowiedzialność, powiedz im. Nie ruszę się stamtąd nawet na krok! Nie będę wiecznie uciekał...! Już wystarczy tej maskarady...
- Mike... - Dona złapała mnie za ramię, chyba nie wiedziała co ma zrobić. Sam nie wiedziałem, poza tym, że wracam z nią do Polski i nie ruszam się stamtąd choćby mnie ciągnęli wołami...
- Dostanę za to PULITZERA! - usłyszeliśmy w pewnej chwili niespodziewanie, odwróciłem się na pięcie. Staliśmy na dość sporym holu, zza zielonych drzewek wystawał facet, na oko trzydziestoletni, w okularach i kamerą w ręce, która rejestrowała... wszystko... Kiedy zdał sobie sprawę że zwrócił w końcu naszą uwagę, zerwał się do ucieczki, ale potknął się o donicę i o mało nie przewrócił. Dwóch facetów zdążyło go więc złapać.
Powiedzenie, że byłem w szoku, było gigantycznym niedopowiedzeniem...
Oboje razem z Doną staliśmy w miejscu patrząc jak faceci biorą za szmaty tego gacha. Nie był chyba wcale takim chucherkiem, bo przynajmniej na początku dawał sobie z nimi radę. Po chwili jednak siły go chyba opuściły...
- To jest gwałt w biały dzień! - krzyknął wciąż próbując się im wyrwać, ale Josh i jeszcze jeden mocno go trzymali. - W dodatku napaść na dziennikarza w czasie pracy! To jest obraza demokracji!
- Ja ci dam demokrację! - Josh był szczególnie wyczulony na pisarskie szuje. - Takie glisty jak ty dotrą do swego nawet gdyby na ziemię miał zstąpić sam Antychryst! - warknął wciąż trzymając go za szmaty.
- Nie wolno wam mnie tykać! - zaskrzeczał znowu usilnie starając się obronić swoją kamerkę, którą drugi facet konsekwentnie chciał mu wyrwać z rąk.
- Ciebie nie, ale twoją koszulę już jak najbardziej! - Josh prawie powiesił go w powietrzu trzymając z tyłu za kołnierz. Facet chyba się przeraził. - Gadaj teraz co tu robisz, kim jesteś i kto cie tu wcisnął!
- Nic wam nie powiem! Wykonuję tylko swoje obowiązki! Jak widać, bardzo dobrze, że tu jestem! Spisek! Po prostu największy spisek XXI wieku! I opinia publiczna ma prawo się o tym dowiedzieć! AUU! - stęknął, kiedy Josh... powiedzmy, że uderzył w jego CZUŁE miejsce. Aż się skrzywiłem.
- Powiem ci do czego ma prawo opinia publicza i TY! Za chwilę zabierzemy cię ze sobą w pewne miejsce, tam wyplujesz wszystkie zęby, a ja własnoręcznie zaszyję ci mordę na stałe. To jak? Gadasz sam czy mam ci jednak pomóc?
Dona wydawała się przerażona tą agresją, ale w takiej sytuacji nie mogliśmy sobie pozwolić, żeby ten bubek cokolwiek namieszał. Mogłoby się to... nieciekawie skończyć. Nie tylko dla mnie. Objąłem ją ramieniem i szepnąłem, żeby się nie przejmowała, że tak naprawdę nic mu nie zrobią, a chcą jedynie zmusić do gadania.
- HA! - chyba usłyszał mój szept. - Właśnie! I jeszcze ona! Niech pani powie, wiedziała pani od samego początku?! Czy też zamykają pani usta? Ja doskonale wiem kim jest ta kobieta, proszę pana! - zwrócił się do mnie bezpośrednio. - To jest pańska ŻONA! - wskazał na mnie paluchem oskarżycielsko. - A PAN! PAN jest NAJPRAWDZIWSZYM MICHAELEM JACKSONEM!!!! - chyba za bardzo sie podniecił. - Przecież jak góra to zobaczy, awansuję na naczelnego!
- Na twoim miejscu nie byłbym tak różowo nastawiony! - Josh znów zabrał głos. - O ile w ogóle dotrzesz jeszcze do pracy, zapewniam cię, że od tej chwili, jeśli nie wyśpiewasz nam wszystkiego, będziesz pracował jedynie w dziale nekrologów! - dziennikarz spojrzał na niego wściekły.
- Jasne! Myślicie, że jestem idiotą?! Ja wam powiem, a wy zrobicie ze mnie durnia! Nie ma mowy! Ten materiał ukarze się w prasie jeszcze dzisiaj! Najpóźniej w jutrzejszym wydaniu!
- A jak tu na miejscu skręcę ci kark, też się pojawi?!
- Spokojnie. - wkroczyłem, bo zaczynało robić się gorąco. Wszyscy na mnie spojrzeli. - Zrobimy tak. - powiedziałem podchodząc bliżej i zwracając się bezpośrednio do gnidy. - Powiesz nam wszystko co wiesz. Kto i dlaczego kazał ci drążyć. W zamian za to dostaniesz przeniesienie do największej gazety w USA. Co ty na to? - wytrzeszczył na mnie oczy. A następnie jego usta utworzyły wielkie 'O'.
- Najpierw przeniesienie, potem informacje...
- Albo zrobimy to po mojemu, albo sam wyrwę ci język. - powiedziałem spokojnie. Zacisnął usta. Chyba zdążył zauważyć, że nie znajduje się w zbyt dobrej dla siebie sytuacji.
- Dobra. - powiedział w końcu. - Jakieś trzy tygodnie temu do redakcji, w której pracuję przyszedł list. Dość spora koperta. Bezpośrednio do naszego szefa. Zaraz potem zwołał nas wszystkim i powiedział że ktoś anonimowo chce, żeby zbadać pewną sprawę. Nie było podane nic, żadnych szczegółów, oprócz tego, że ma być to jeden dziennikarz i podany numer pod który ma zadzwonić po dalsze informacje. Nikt nie chciał tego wziąć, byli pewni, że to jakies jaja, ale ja stwierdziłem, że coś w tym jest. Więc wziąłem tę robotę. Po wykręceniu podanego numery dowiedziałem się, że mam ustalić kim jest jeden facet, podali mi informacje. Billy Jencins, lat tyle i tyle, mieszka tam i tam itd. Kiedy zapytałem tego faceta kim jest, powiedział tylko, że tego Jencinsa starym znajomym. Ale w tej kopercie, którą przysłano było coś jeszcze.
- Co? - zapytałem od razu.
- Taki mały obrazek. Trójkąt z okiem...
- Wiedziałem. - Josh tylko wypuścił z siebie powietrze jak balon.
- Co? - facet chyba nie miał pojęcia z kim ma do czynienia.
- Nic. Gadaj dalej.
- Dalej już wiesz. Latałem za tobą jak pies, nawet tu przyleciałem. Opłaciło się! Najpierw kopię materiału prześlę tamtym, a potem zrobimy z tego niezły artykuł...
- Nikomu niczego nie prześlesz. - zapowietrzył się. - Nie świadomie władowałeś się w bagno bez dna.
- Na twoim miejscu już przeprowadzałbym się do Australii. - mruknął Josh patrząc na faceta jak na gówno.
W krótkim czasie udało się jakoś ogarnąć sprawę, musieliśmy spieszyć się na samolot. Dziennikarz zgodził się lecieć z nami. Miał już nawet bilet, więc nie było problemu. Usiadł jednak z daleka od nas, być może takie miejsce zostało mu przydzielone. Nie obchodziło mnie to nawet. Obchodziła mnie Dona i syn. Jedno było jasne. Ktoś tam zaczął sie już czegoś domyślać...
Kiedy wylądowaliśmy w Warszawie, było ciemno jak... Byłam wykończona, jedyne o czym marzyłam, to dotrzeć do domu i spać. Całą drogę do mieszkania jednak przyglądałam się Michaelowi. Facet z gazety następnego dnia miał drugi lot do Stanów, zabrali go tylko po to, żeby uwiecznić jego zeznania, że tak to nazwę. Ale mina Michaela dawała wiele do życzenia. Nic nie mówiłam. Czułam, że on chyba potrzebuje tej chwili zamyślenia.
Kiedy już byliśmy pod domem wystartowałam jak z procy, ale po chwili poczułam jak ktoś łapie mnie za rękę. Nie musiałam się oglądać by wiedzieć, że to Mike. Jego skóra dłoni była dziwnie szorstka, było to wynikiem wady skóry... Czasami zastanawiałam się czy go to nie boli. Chyba nie bolało, bo zacisnął palce na moich i popatrzył mi w oczy jakoś tak badawczo.
- Będziesz się przenosił tak jak mówili, zanim tamten się wtrącił? - zapytałam cichym szeptem. Nie było z nami nikogo...
- Nie. Nie odstąpię cię ani na krok. Na pewno nie. Ani syna. - jakoś mi tak ulżyło. I chyba to zauważył, bo się uśmiechnął. - Nic nam się nie stanie. Nie rzucą się na nas z nożami.
- A skąd wiesz? Przecież to wariaci.
- Nie ten typ wariatów. - objął mnie i przytulił mocno. Siedzieliśmy w windzie, która jakoś tak wolno jechała na górę...
Kiedy w końcu się zatrzymaliśmy, a drzwi windy się rozsunęły, poczułam kolejną ulgę. Zaraz będziemy w domu i zobaczę co z synem na własne oczy. Wiedziałam, że nic mu nie jest, ale mimo to...
- Mateusz? Jesteśmy. - powiedziałam wchodząc. Cisza. - No proszę, nawet się nie przywita...
- Jestem u siebie! - usłyszałam ledwo że. Od razu ruszyłam do jego pokoju, a Michael za mną.
Na miejscu zastaliśmy siedem nieszczęść. Leżał w łóżku przykryty kołdrą po sam nos, blady i spocony, włosy kleiły mu się do czoło. Oczy załzawione, podkrążone, jakby zamglone, ale patrzył na nas trzeźwo. A oprócz tego zawalony nos. I ledwo go było słychać.
- No. - usłyszałam głos Michaela obok siebie. - "Ale ja jestem zdrowy!" - przedrzeźnił go.
- No bo byłem! Dopiero wczoraj... mnie tak rozłożyło. - wychrypiał. Podeszłam do niego i usiadłm na skraju łóżka kładąc mu rękę na czole.
- Masz gorączkę. Byłeś u lekarza?
- N-nie... - powiedział i rozkaszlał się strasznie. - Jezu... - wyjęczał. - Ledwo mogę mówić tak mnie gardło boli. O jedzeniu nie ma mowy... - westchnął.
- Dlaczego nie powiedziałeś od razu? - teraz Mike zbliżył się patrząc na niego prawie, że przerażony.
- A co ja mam pięć lat?! Nie umarłem.
Zawsze z nim taka rozmowa. Zakomunikowałam mu tylko, że jutro jedziemy z nim do lekarza. I oby modlił się, żeby to nie było nic poważnego.
- Może angina. Albo jakieś ostre zapalenie gardła. - powiedział Mike patrząc jak upycham swoje rzeczy w szafach.
- Pewnie tak... Boję się, że teraz będą się pojawiać problemy za problemami... - podszedł do mnie i przytulił mnie mocno czym chyba chciał podnieść mnie na duchu. Udało mu się. Za każdym razem czułam się o wiele lepiej, kiedy mnie przytulał. Przypomniałam sobie sprawę tego dziennikarza i miałam nadzieję, że nic wielkiego z tego nie wyniknie...
Hejo!
OdpowiedzUsuńZnowu czytałam u Cb po nocach i zapomniałam dać koma xD
Dlatego wybacz za opóźnienie ale serio miałam na głowie, ale w końcu jestem po rozmowie wizowej, i dostałam! <3
A wracając do opo - tak jak początek wyszedł mega w chuj zajebiście, tak końcówka się zjebała i już mi nie było tak fajnie xD
I wcale nie chodzi o styl napisania!
Bo jako ogółem opisałaś wszystko świetnie, jednak mnie jak wiesz ten pomysł z illuminati nie siedzi xD Po prostu jest to coś na co jestem wyczulona, bo kiedyś się tym trochę interesowałam i to co ludzie o nich czasem piszą to krew zalewa i ogólnie nie widzi mi się to xD
Po prostu wiedząc że całkiem inaczej to realnie wygląda, to ciężko mi przełknąć czytanie o tym. Może w innej historii by było znośne... Ale po pierwszej części gdy była to taka 'realna' historia, te ich podchody i wgl miodzio <3 To potem takie fikszyn mi się zrobiło xD
Serio, mimo iż 1 część to były takie przyziemne problemy które często w fanfic nudzą, to u cb wyszły zajebiście. No i hoty najlepsze piszesz xD <3333333
Pozdrawiam i weny :D
Hoty. Ja nie wiem nawet czy tu w ogóle cokolwiek 'widać', że coś powiem, a wcześniej... No może. xD Miło słyszeć. :D
UsuńCo do Illuminati. Ja tam w tych cyrkowców, bo to są cyrkowcy moim zdaniem jeśli istnieją w ogóle, a już na pewno ci co święcie w nich wierzą też są cyrkowcami [absolutnie ne piję tu do ciebie xD} , absolutnie w nich nie wierzę. Ale już wcześniej gdzieś chyba pisałam, że miałam ogromny problem z wymyśleniem kto by ich tam gryzł w tyłek i natrafiłam na tych brzydali i tak ich tu wetknęłam. Z tego co ja sama przeczytałam to tak to właśnie ma wyglądać, że... zresztą, co ja tu będę opowiadać. :D
Następny jeszcze się nie zaczął i nie mam pojęcia kiedy się zacznie. :O Zaczynam się bać. xD
Pozdrawiam :)
Kiedy nastepny rozdzial?
OdpowiedzUsuń